Oczy uroczne we fragmentach
Marta Kisiel, Oczy uroczne
Wyd. Uroboros
premiera 13.03.2019
Fragment 1
Był już wczesny wieczór, kiedy z klatki schodowej dobiegł odgłos zatrzaskującej się z hukiem bramy. Paczka po czipsach już dawno leżała na podłodze, razem z pustym pudełkiem po pizzy hawajskiej i na wpół opróżnioną butelką lemoniady, a koza w szaliczku grała razem z Michałką w wyścigi samochodowe. I znowu wygrywała.
— ZARAZ! — ryknął Michałko na dźwięk dzwonka. Dopiero pół okrążenia później, kiedy jego klęska była już przesądzona, a nawet przypieczętowana, zwlókł się z wersalki i poczłapał do drzwi.
Na klatce schodowej stała postawna kobieta z najbardziej nieposkromioną fryzurą, jaką kiedykolwiek widział. Wcale by się nie zdziwił, gdyby te szalone, ciemne loki, które sterczały na wszystkie strony, skusiły jakiegoś ptaka do uwicia sobie w nich gniazda. Prawdę mówiąc, wzrok wespół ze słabym światłem pojedynczej żarówki na dzień dobry spłatały mu figla, bo w pierwszej chwili Michałko dałby sobie rękę uciąć, że z włosów kobiety tu i tam naprawdę sterczy jakaś zaplątana gałązka czy listek. I w ogóle cała wydawała mu się dziwnie… drzewiasta? Może to przez tę fryzurę właśnie, może przez ciemnoszarą kurtkę do kolan, a może przez te wielkie, zielone oczy, które przypatrywały mu się ni to życzliwie, ni to przewrotnie. Między nimi, u nasady nosa, czerwieniło się znamię.
— Dzień dobry.
— Eee… dzień dobry — Michałko odparł odruchowo, wciąż zapatrzony w nieznajomą, dopóki go nie olśniło, skąd znał ten ciepły głos. — A, no tak! Pani przyszła… znaczy, pani może po?… — zawiesił konspiracyjnie głos.
Kobieta uśmiechnęła się kącikiem ust.
— Po — przytaknęła, z miejsca łapiąc, skąd ta oszczędność w słowach.
— Jasne. Eee, proszę, pani… wejdzie — dokończył chłopak, choć raczej należałoby powiedzieć, że „wciśnie”.
Mieszkanie na piętrze — tuż nad zakładem kamieniarskim, z widokiem wprost na szeroki wybór nagrobków — było niewielkie, zapuszczone i wyposażone we własny, niepowtarzalny mikroklimat. Składało się z wąskiego, acz długiego korytarza, maciupkiej łazienki, kuchni oraz pokoju, w którym znalazłoby się chyba wszystko, może z wyjątkiem świeżego powietrza. Jedyną oazą porządku we wszechobecnym chaosie była tu szafka na wprost zapadniętej wersalki — centrum dowodzenia prywatnym wszechświatem Michałki. Miejsce przynależne wizerunkowi bóstwa najwyższego zajmował wielki telewizor w towarzystwie konsoli i zestawu głośników, z których właśnie dobiegał przeraźliwy pisk opon.
— No bo wie pani, to było tak — sam z siebie zaczął tłumaczyć Michałko, oglądając się na nieznajomą, która podążała za nim korytarzem. — Ja ją spotkałem w lesie, tę pani…
— Kozę — dokończyła gładko. Nawet jej powieka nie drgnęła.
— Kozę. I ona tak szła, wie pani, ta… ta…
— Koza.
— Koza. Tak. Więc ona szła, ale tak… tak dziwnie. No jakby chciała, żebym szedł za nią, serio! Więc szedłem w ten las. I ona też szła. I tak żeśmy szli chyba z godzinę, ja i ten… to… ta… — Tu Michałko znowu się zaciął. Wszystko w nim krzyczało, że jaka koza, człowieku, kozy nie żrą czipsów jak małpa kit, znaczy, może i żrą, ale na pewno nie grają w Colina McRae, paląc gumy i biorąc wiraże, jakby się urodziły z padem w kopycie!!! Mimo to kobieta dokończyła niezmiennie:
— Koza.
Michałko stanął w drzwiach pokoju. Rzucił okiem na kozę — właśnie przeżuwała ostatni kawałek pizzy, driftując profesjonalnie — a potem zebrał się na odwagę i spojrzał prosto w twarz nieznajomej.
— Ona… ona sporo umie — wydusił. — Jak na kozę.
— Bo to bardzo mądra koza.
— I tak… no… dużo mówi, nie?
— Owszem, ma dość bogate słownictwo. Jak na kozę — dodała niewzruszenie kobieta.
Michałko zaczął się pocić. W tym pojedynku nerwów to ona prowadziła — i miała tego pełną świadomość. Przechyliła głowę i uśmiechnęła się trochę tajemniczo, trochę niepokojąco, a przy tym serdecznie. I Michałko sam już nie wiedział, kto tu jest dziwniejszy, czy koza w szaliczku, która wyjadła mu cały zapas czipsów, czy jednak kobieta, którą po nią przyszła.
— Ta… koza… domagała się, żebym ją zapiął w foteliku — wymamrotał pod wpływem jej uśmiechu. — Takim dla dzieci, samochodowym. Jak siostra idzie na nockę, to odbieram jej młodego z przedszkola, więc mam taki fotelik, nie? W bagażniku wożę. Taki wypasiony, z homo… czymś tam. No to ją zapiąłem…
— Słusznie. Bezpieczeństwo przede wszystkim.
— Chciała jechać tyłem!!!
Wzruszyła ramionami.
— Przy tym wzroście i masie to najbezpieczniejsza opcja.
— Jezu… — Michałko starł pot czoła rękawem i wziął głęboki wdech. — Okej. Dobra. Dobra. Koza. Okej. Jasne. Więc… więc ją zapiąłem. I przywiozłem tutaj. I zadzwoniłem do pani, nie? A potem ta pani koza mówiła, że jest głodna, to dałem jej jeść.
— Mówił.
— Co?…
— Mówił — powtórzyła. — To jest w zasadzie samiec. Ma na imię Bazyl.
— Serio? — zdziwił się Michałko i odruchowo zerknął w rejony, w których koza standardowo różni się od kozła.
— Wypraszam szobje! — fuknął Bazyl i naciągnął szaliczek aż do kolan. — Tak bliszko jeszcze ne jeszteszmy!
— Bazylku, dobrze wiesz, że nie powinieneś jeść czipsów — kobieta zwróciła się do kozy surowym tonem, chociaż jej roziskrzone oczy zdradzały, że z trudem powstrzymywała śmiech. — Nie służą ci na żołądek.
— Ej, myślałem, że koza zeżre wszystko — wtrącił Michałko.
— Zeżreć zeżre — odparła kobieta i westchnęła. — Sęk w tym, że nie wszystko strawi.
— Aaa… Przesraniutko.
— Och, żebyś ty wiedział… Bazylku, kończ zabawę. Przed nami kawał drogi.
Westchnąwszy ciężko, Bazyl odłożył pada i zeskoczył z wersalki.
— Masz mosze kaszk? — zwrócił się do Michałki, przewieszając sobie torebeczkę przez ramię.
— Czo… znaczy, co takiego?
— Kask — przetłumaczyła nieznajoma. — Będziemy wracać na rowerze, a kask Bazyla został w domu. Jutro ci zwrócę.
Koza na rowerze to już było stanowczo za wiele jak na gust Michałki.
Kwadrans później wyglądał przez uchylone okno i ponad granitowymi nagrobkami obserwował, jak nieznajoma pomagała kozie w szaliczku i kasku umościć się w koszyku rowerowym.
— Odzinko, kupimy szobe konszole? — dobiegło go jeszcze, gdy wreszcie ruszyli.
— Bazylku, przecież my nawet nie mamy telewizora.
— To mosze choczasz pada?
— A na co ci pad bez konsoli?
— No wjesz. Do szymulaczji.
— Symulacji czego?
— No… no pszeczesz, że konszoli!
Marta Kisiel, Oczy uroczne
Uroboros/Grupa Wydawnicza Foksal
premiera 13.03.2019
Fragment 2
Oda nie od razu złapała kontekst.
— A dokąd ni… ach, mówisz o świętach? Dzięki, ale nie musisz się kłopotać. Nigdzie nie jadę, nie obchodzę świąt.
— Myślałem, że jesteś wiłą, nie Grinchem.
— A to się wyklucza? Grinch to styl życia, a wiła to stan umysłu. Oraz fryzury. — Na dowód potrząsnęła lokami i przechyliwszy głowę, uśmiechnęła się po swojemu, aż w zewnętrznych kącikach jej zielonych oczu zaroiło się od drobniuteńkich zmarszczek. — Nie obchodzę świąt. Co więcej, w ogóle świąt nie lubię, matka skutecznie mi je obrzydziła.
— Dawała ci skarpetki pod choinkę?
— To też. Ale do zabicia wszelkiej radości ze świąt wystarczył jej opłatek.
— Smarowała go tranem i musztardą?
— Ej, uwielbiałam tran z musztardą! A już na pewno wolałabym to od karpia, którego przyrządzała babcia. Kto normalny je zimną rybę w galarecie, na dodatek z rodzynkami?! — Wzdrygnęła się z obrzydzeniem. — Nie, moja matka oczekiwała ode mnie życzeń. Nie wystarczyło, że dołączyłam do chóralnego „no to najlepszego i obyśmy zdrowi byli”, rzucanego nad stołem. Miało być indywidualnie, z polotem i od serca, żeby cała zebrana rodzina słuchała ze łzami w oczach, jak bardzo Odeńka kocha mamusię. Tyle że ile bym nie myślała nad tymi życzeniami…
— …zawsze było źle.
— A nawet gorzej. „Mogłaś się bardziej postarać dla matki,” mniej więcej od piątego roku życia. Nawet czysty barszcz stawał mi potem w gardle. — Poderwała się, złapała za pusty czajnik i zakołysała nim wymownie, żeby zmienić temat. — Herbaty? Bazyl naprawdę nie żałował żółtego sera. Ani cebuli.
Z wiklinowego koszyka dobiegła przytłumiona kanonada.
— Właśnie słyszę… — Obejrzawszy się na czorta, Roch zgarnął talerz ze stertą świeżych placków i usiadł przy stole. — Czyli świąteczna trauma.
— Na dodatek wzmocniona światopoglądem — rzekła Oda, podsuwając mu śmietanę i cukier, co skwitował prychnięciem. Postawiła zatem napełniony czajnik na kuchni i zajęła miejsce naprzeciwko płanetnika. — Osobiście odrzuca mnie myśl o upersonifikowanej sile wyższej, która wedle własnego widzimisię rozstawia nas jak piony na szachownicy, a my nie dość, że nie mamy żadnego wpływu na to, jaki ruch wykonamy w swojej turze, to jeszcze musimy co roku wyprawiać kinderbal jej pierworodnemu, żeby mu nie było przykro.
— To chyba szło trochę inaczej — zauważył Roch.
Oda wzruszyła ramionami.
— Niuanse.
— Trochę szkoda. Liczyłem, że cię zobaczę w piżamie w renifery. — Przełknął kęs i spojrzał na nią z ukosa. — Choinki też nie uznajesz?
— No nie, tylko nie mów, że ty też kupiłeś mi prezent…
— Nie.
— Nie mówisz?
— Nie kupiłem. — Roch dokończył bez pośpiechu ostatni placek, sprzątnął naczynia i dopiero potem sięgnął po pakunek, z którym przyszedł. — Kinderbal dla pierworodnego to też nie moje klimaty — przyznał, rozplątując sznurkowe węzły. — Ale pewnych rytuałów trzeba dopełnić. Nadciąga czas przesilenia.
— Obawiam się, że nie rozumiem. Jestem dość nowa w tej branży — zauważyła, zresztą niebezpodstawnie.
— Przesilenie zimowe to najdłuższa noc w roku.
— Owszem — przytaknęła w oczekiwaniu na ciąg dalszy. Wiedziała, że nastąpi, Roch musiał tylko zebrać się w sobie. Wycisnąć odpowiednie słowa.
— Noc to czas śmierci. Zwłaszcza ta noc. Sprzyja złu. I czarom.
— Przepraszam, czemu…?
— Czarom — powtórzył cierpliwie Roch. — Granica między światami się zaciera, zanika. Z zaświatów wyłaniają się dusze przodków. Demony. I zyskują bardzo konkretną moc. Dlatego w kącie musisz postawić to.
Oda najpierw długo wpatrywała się w gruby pęk zbożowych ździebeł, wciąż zwieńczonych pękatymi kłosami i obwiązanych czerwonym sznurkiem.
— Ten snop zboża? To jakaś rytualna ozdoba czy jak?
— Dyduch. Będzie strzegł twojego domu podczas przesilenia. I przez dwanaście następnych dni. To tak zwana dwunastnica.
— Aha. A będzie go strzegł przed…?
— Demonami.
— Aha. Ten wiecheć.
— Tak, Odo. Ten wiecheć. Potem trzeba go będzie spalić.
— Zapewne też rytualnie.
— Oczywiście. A to — wyjął z pakunku dziwną wiązankę okręconą takim samym sznurkiem co dyduch — musi zawisnąć pod sufitem. — I nie czekając na opinię Ody, wszedł na ławę, zrobił pętlę na końcu sznurka i zaczepił go o gwóźdź, który wystawał z belki stropowej.
Wiła przyjrzała się tej wątpliwej ozdobie.
— Rozpoznaję jemiołę i bluszcz, a to trzecie to…?
— Ostrokrzew. W trakcie przesilenia te rośliny sprowadzają prorocze sny. A dwunastnica to również czas wróżb na cały nowy rok. Po jednym dniu za każdy z dwunastu miesięcy — wyjaśnił płanetnik i zeskoczył z ławy. — Natomiast to — rozchylił brezent do końca, odsłaniając stertę drewnianych szczap — spalisz w sam wieczór przesilenia. Ogień zaniesiesz też na cmentarz. Wiesz który.
— A po co?
— Żeby dusze przodków się przy nim ogrzały. I nie zawędrowały zbyt daleko. W przeciwnym razie nie odnajdą drogi powrotnej.
— I ty w to wierzysz? — zapytała Oda, unosząc brew z powątpiewaniem. — W te… rytuały? Wiecheć obronny, prorocze sny od ziółek i…
Z każdym jej słowem brwi płanetnika ściągały się coraz mocniej.
— Rytuały są bardzo ważne — nie dał jej dokończyć. — Bardzo. Zachowują ład.
— Mop jest chyba bardziej przydatny?
Roch splótł ręce na piersi i spojrzał na nią ze zmarszczonym czołem.
— Odo, ty nie jesteś człowiekiem. Jesteś wiłą. Zrozum wreszcie, że racjonalizm nie zawsze wystarczy. Nie na wszystko. Wiesz, co się czai w tym miejscu. Choćby tu, pod naszymi stopami. Pamiętasz?
Rogaty łeb z przeciętym blizną pyskiem. Żar gorejących oczu. Smród kosmatego, olbrzymiego cielska. Ostre, bezlitosne pazury, drapiące, szukające zachłannie. Szukały jej — i niewiele brakowało, by ją znalazły.
Powoli skinęła głową. Pamiętała. Jak mogłaby zapomnieć?
— Przesilenie zimowe to coś więcej niż kinderbal — rzekł cicho Roch. — Znacznie więcej. Skoro zostajesz w domu, dopełnij rytuałów. Proszę, Odo. Dla własnego bezpieczeństwa.