„On” – Wadliwy produkt…
„A ja przecież nie chciałam takiego głupiego i brzydkiego, wolałabym złotowłosą księżniczkę z baśni, komunikatywną dziewczynkę z piąteczkami w dzienniczku. A tu głupi i brzydki”* – to o Śpiku, tytułowym bohaterze nowej książki Zośki Papużanki. Kto mówi? Jego matka, bohaterka numer dwa. Dlaczego tak mówi? Bo Śpik jest inny: gubi zeszyty i nie pisze w nich „kocham Cię, mamo”, dostaje w szkole łabędzie zamiast ślimaczków i krzesełek, jest trochę niezdarny, w klasie niespecjalnie lubiany, wyśmiewany. Jest „usmarkanym kretynem bez perspektyw, pryszczatym brzydalem skazanym na celibat, durniem do kwadratu, moim kochanym synkiem z tłustymi włosami”** – to też słowa mamusi. Chyba coś tu nie gra. I jeśli dziwi Was to, co przed chwilą napisałem, to raczej już nie zagra.
Autorka z dużym przekąsem i przymrużeniem oka, co ja mówię, z przymrużeniem obojga oczu, pisze o swoim Śpiku, że jest bohaterem literackim do luftu, że z pisania o nim nic nie wynika i się nawet utożsamić z bohaterem nie można. Racja to czy nie, Papużanka właśnie na nim się skupia, budując wokół jego życia bardzo posiekaną i fragmentaryczną narrację, i na krakowskiej rzeczywistości PRL-u w tonie smutnej, antynostalgicznej wycieczki wstecz (Marek Zaleski pisał, że nostalgia żywi się pamięcią, z którą usunięto ból – Papużanka stanęła więc w opozycji, jest anty-, bo bólu namnożyła za całą ludzkość). Na tym tle czas postępuje skokowo; tak dorasta Śpik, w niepłynnej opowieści złożonej z dziwnych, smutnych, śmiesznych sytuacji. Opowieści gromadzącej obrazy wyobcowania i inności w szarym, jednolitym świecie. Inności chłopca, który miał być fajny, ale coś nie wyszło, i teraz wszystko odwróciło się do niego plecami, a on pozostał w kącie, gapiąc się na swoje ulubione tramwaje, nazywając je niebieskimi gąsienicami i marząc o kierowaniu nimi.
On to obszerna panorama czasów, w jakich dojrzewał Śpik – przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, i być może te wspomnieniowe klisze są najbarwniejszym elementem książki. Krem do golenia Brutal, wszechobecne szydełkowe serwetki na telewizorze, Wigry 3, buty relaks, radiomagnetofony Grundig, gumy Turbo, przytulańce przy Wind of Change, kolorowa karuzela przed domem, w kinach grają Obcego, dzieci zbierają puszki i kapsle, rysują potem na chodniku trasy do gry w te kapsle, ojcowie są wypaleni przez martenowskie piece (wszyscy ojcowie pracują na hucie oprócz jednego, ojca koleżanki, który jest aktorem), a pewnego dnia niebo przybiera odcień fioletu i nazajutrz wszystkie dzieci w szkole muszą wypić jakiś dziwny płyn… Pamiętający tamte czasy co chwilę będą się uśmiechać pod nosem bądź rozmyślać, a dla młodszych On okaże się ciekawym dokumentem codzienności schyłkowego PRL-u. Przypomni się też szkoła – widmo jej uniformizacji, dzieci w jednakowych chałatach, absurdy nauczania z Lodówą na czele, polonistką dyktującą interpretacje wierszy do zeszytów, dyrami trzęsącymi budynkiem, szkolnymi wygłupami i całym pochodem bohaterów przegranych – wszystko to w krzywym jak zwój drutu w kieszeni zwierciadle, prześmiewczym, ale też okrutnie realnym. Od razu widać, że autorka jest nauczycielką języka polskiego; chwilami to bardziej książka o problemie edukacji niż Śpiku, alienacji i inności.
Tak jak niepoukładana jest sama historia, tak błądzą i wymykają się schematom język i narracja. On to proza tak współczesna, tak postmodernistyczna, że może odrzucać tradycjonalistów wychowanych na innej literaturze. Jest pewnego rodzaju eksperymentem, który impulsywnie nazwałem „poetyką słowotoku”. Tekst jest pędzącym ciągiem skojarzeń, z których wyodrębniają się sceny, autorka nie wydziela części dialogów, pozwalając im harcować w środku akapitów z wątpliwą interpunkcją (celową!), a nad wszystkim wisi dysonans podobny temu z połączenia słów „poetyka” i „słowotok” – narracja sprawia chwilami wrażenie mowy dziecka, chwilami nie, raz wydaje się nam, że wiemy, kto mówi (jakaś bliżej nieokreślona rówieśnica Śpika), a znów uświadamiamy sobie, że ten ktoś nie mógłby tam być, że nastąpiła jakaś cicha zamiana, że teraz to wewnętrzny monolog zagubionej matki albo kogoś jeszcze innego. I ten język – niby pełen potocyzmów, tu dyry, tam szatniara, ale zaraz że Horeszko się chowa przy pęku kluczy tej szatniary, a dyry to takie Mojry korytarzowe, i jeszcze do tego na dobitkę coś o ł przedniojęzykowo-zębowym. Dziwny twór, doprawdy dziwny, ale intrygujący. Cóż, dysonans.
I tak się snuje ta opowieść o odmieńcu, któremu od początku wieszczono klęskę i który chyba nie miał na tyle siły, by się sprzeciwiać, który patrzy przed siebie, a nikt nie wie, co może sobie roić w tej główce. Dużo tu też namysłu nad macierzyństwem i przejmującego niespełnienia, jakiejś zadumy nad straconymi szansami, by żyć normalnie. A jednak ten smutek został zgrabnie ukryty, trzeba do niego dotrzeć, przekopać się przez żart i prześmiewczość, przez „biust falujący jak suchego przestwór oceanu” i „produkt czekoladogównopodobny”. Można się też nie przekopywać i ulec powierzchowności, humorowi i językowej swobodzie, tej niepewności, czy za chwilę On znów strzeli w nas żartem czy zastanowi, a kiedy zadziwi mistyczną, surrealistyczną, senną, hipnotycznie dziwną sceną, bo takie też tu są. Ta proza jest jak Śpik – nie wiadomo, czym zaskoczy, ale czy wobec tego wiadomo, że będzie, jak Śpik, rozczarowaniem? Nie wiem. Głowię się tylko, czemu znów otrzymałem kawałek literatury, w której nie sposób nikogo polubić. I nad jeszcze jednym myślę: a jaka byłaby ta powieść z perspektywy Śpika? Czy taka jak w Jestem Doroty Kędzierzawskiej? Śpik przecież też po prostu był, to właśnie robił na świecie. A dlaczego to za mało, aby go kochać, aby choć mama go pokochała bez jednej tyciej wątpliwości i wstydu, bezinteresownie?
A tu smaczek, którego nie mogło zabraknąć. W końcu Śpik też kocha krakowskie tramwaje!
Śpik lubił, gdy mama miała coś do załatwienia w Hucie Innym Mieście, i prosił wtedy, żeby mógł pojechać z nią, bo (…) jechało się tramwajem, czwórką, i to całkiem długo, czwórka miała trzy wagony i najfajniej było w ostatnim wagonie, na samym końcu, można tam było stać i patrzeć, jak tramwaj wypluwa tory, jak je rodzi i jak one się równo układają***.
* Z. Papużanka, On, Kraków 2016, s. 216.
** Tamże, s. 128.
*** Tamże, s. 46.
Podsumowanie:
Tytuł: On
Autor: Zośka Papużanka
Wydawca: Znak Literanova 2016
Liczba stron: 287
Moja ocena: 6+/10
Chyba [pierwsza recenzja, która zadaje sobie pytanie, co jest nie tak z tą matką zamiast pisać, jaki to Śpik jest inny i co matka czuje, co nieodmiennie mnie wkurzało. Przypomina mi Doris Lessing z „Piątym dzieckiem”.
Bo że ze Śpikiem jest coś nie tak, to wiadomo. Że otoczenie tak na inność reaguje, też wiemy – nietrudno w szkole i na ulicy o okrutność i brak empatii. Ale niektórzy piszą, że mama Śpika kocha go bezwarunkowo, i choć sama autorka potwierdza to niektórymi fragmentami, to innymi zaprzecza, nie ma tu jednoznaczności. A matka powinna być często pierwszą i ostatnią osobą, która każdą odmienność swojego dziecka zaakceptuje bądź spróbuje pomóc, a tu jednak mieliśmy bierność i dziwne wahanie nastrojów, i te wypowiedzi, które zacytowałem.
O „Piątym dziecku” sporo już słyszałem, niestety jeszcze nie czytałem. Rozumiem, że jest bliski „Onemu” problematyką i tematem, niekoniecznie ich ujęciem i językiem?
Ta książka już od pewnego czasu jest na mojej liście „Do przeczytania”. Bardzo interesująca recenzja, w dodatku chyba pierwsza, w której zwraca się uwagę na stronę językową książki, co akurat dla mnie jest dużą zachętą, ponieważ lubię tego typu postmodernistyczne narracje.
Chciałbym być pierwszym, który przybliżył w recenzji językowy walor „Onego”, ale to tak charakterystyczny element powieści, że musiał być ktoś przede mną, kto też o tym napisał ;) Niemniej bardzo mi miło, że komuś przypadło to do gustu. Ta narracja trochę kojarzyła mi się z „Panną Nikt” Tryzny, ale była jeszcze bardziej, mocniej… Cóż, życzę przyjemnej lektury, która nie tylko przez język Papużanki okaże się wyjątkowa.