[Z zakurzonej półki] „Sól ziemi” – Niewiadomskiego wojenne przypadki…
Wybucha wielka wojna. Franciszek Józef I pertraktuje z ministrami i podejmuje ważną decyzję: zostaje podpisane wypowiedzenie wojny. W społeczeństwie poruszenie, bo oto zecerzy wygłaszają ludowi śmiertelną czernią pięć liter – WOJNA. Widzimy obywateli zmagających się z tą wiadomością, żołnierze wyruszają na front. Wojna.
Nie będziemy jednak śledzić panoramy wydarzeń ani poznawać historii całych armii czy ludów. Podążymy za jednostką – Piotrem Niewiadomskim, niezbyt rozgarniętym, prostym chłopiną, analfabetą o korzeniach polsko-ukraińskich. Piotr niewiele rozumie, nie odróżnia prawej strony od lewej, mieszka z psem Basem i sierotą Magdą, której nie kocha, ale z którą spędza noce, mimo że Bóg patrzy. Pracuje na stacji Topory-Czernielica jako tragarz, marzy o posadzie dróżnika lub pomocnika na towarówce, bo chce nosić cesarską czapkę kepi z orłem (cesarz to wielki wzór dla Piotra, ciągle przywoływany – jest jak ojciec, ulubieniec Boga, a żołnierze to jego dzieci). Kiedy te marzenia się spełniają, dróżnika siedzącego na sztrece w pełni szczęścia zastaje wojna, komisja poborowa i dalsze garnizonowe powinności. Jak każą, to trzeba ruszać i zmienić dotychczasową rutynę życia. Na wojnę, którą sam Wittlin przeżył, ale nie przelał na papier tak, jak oczekiwał. Z planowanej trylogii napisał tylko Powieść o cierpliwym piechurze (podtytuł Soli ziemi) i chwała mu za to, że napisał, wielka szkoda, że tylko. Bo po lekturze tej książki od razu ma się ochotę na kolejne zapisane strony, dalsze perypetie Piotra Niewiadomskiego, a otrzymujemy tylko zalążek drugiej części o nazwie Zdrowa śmierć, mówiący o jednym wydarzeniu z koszarowej rzeczywistości. Reszty Wittlin nie dopisał.
Tematykę tej powieści streściłbym w kilku słowach: wojna jednego człowieka, przy czym w Soli ziemi następuje rzecz dodatkowa – indywidualizacja spojrzenia łączy się z bardzo obszernym i wielowymiarowym, bo pacyfistycznym przesłaniem (od czego się Wittlin odżegnywał), być może najbardziej wyrazistym w polskiej literaturze. Poprzez perspektywę garnizonowych przejść jednostki z wytężoną uwagą obserwujemy przebieg „procesu wytoczonego wojnie”*, jak sugerował Wojciech Ligęza. To, czym Wittlin chce przyciągnąć czytelnika, to z pewnością wojna, która odwraca wartości, degraduje rolę moralności, wojna, która przypomina, plącze wszystko, wrzuca do kotła i miesza. Stąd bohater – z biegiem fabuły coraz bardziej zagubiony, poddający się wojennej formie niewolnictwa – chwilami wraca pamięcią do lat młodości, przypomina sobie aromat zupy gotowanej przez mamę, gdy jako młody chłopiec umierał bez nadziei na wyzdrowienie.
Narrator opowiada o przeżyciach Piotra, ale często mówi w pierwszej osobie – pojedynczej lub mnogiej – jakby chciał przybliżyć swoje wojenne przeżycia. Raz przyjmuje naiwną perspektywę Piotra, a raz niemal faktograficznie opisuje wydarzenia w świecie powieści. W drugim przypadku przybliża choćby zwyczaje panujące w armii austro-węgierskiej: szpangi (jedna z brutalniejszych kar cielesnych), praktyki żywieniowe bądź zasady salutowania, w pierwszym – korzystając z percepcji Piotra – buduje efekt narracyjny często przywoływany przez badaczy prozy Wittlina, a więc stosuje naiwny punkt widzenia, jakby te garnizonowe wydarzenia obserwowało i opisywało dziecko, nieświadome wielu rzeczy, czego skutkiem jest poczucie obcości czytelnika, pełniejsze odebranie doznań zagubionego, niezbyt bystrego chłopaka w stroju żołnierza. Istotne, że nie sam Piotr staje przed obliczem wojennego piekła zupełnie nieprzygotowany, zewsząd uderza przedmiotowość żołnierzy – są papierami, nazwiskami w dokumentach, elementem do wyżywienia, a jednocześnie każdy ma przeszłość, każdego osobowość jest przeanalizowana. Największą uwagą Wittlina został obdarowany feldfebel Bachmatiuk, instruktor rekrutów, dla którego wojna, służba, Subordynacja to Bóstwo, religia, a który w starym browarze służącym za garnizon krzyczy do rekrutów: „Ja zrobię z was ludzi!”. Założenie munduru okazuje się rytuałem, symboliczną zmianą, wstąpieniem w nowe życie.
Muszę jeszcze wspomnieć o dwóch aspektach powieści: języku i metaforyce. Na okładce nowego, przygotowanego w setną rocznicę wybuchu I wojny światowej wydania widnieje cytat z Kazimierza Wyki, który nazywa Sól ziemi „liryczną sagą”. Ten liryzm zdecydowanie daje się odczuć w trakcie lektury. Zgrabne opisy i długie relacje zachowań bohaterów stwarzają niesamowity klimat, sprawiają wrażenie uczestniczenia w czymś ważnym. Język współgra z wyjątkowymi, często symbolicznymi wydarzeniami – wielkim przeżyciem może się okazać opis zaćmienia słońca zapowiadającego dzień wyjazdu Piotra na wojnę, wyrywanie się do narracji śmierci – szereg mistycznych zwiastunów klęski. Sól ziemi czyta się dziś wyjątkowo płynnie, choć to oczywiście proza związana z dwudziestoleciem międzywojennym; sto lat zawsze stwarza jakieś bariery. Tu jednak na plus zaliczam liczne makaronizmy bądź stylizację biblijną. Ta zaś poza językiem ujawnia się także dzięki analogiom, toposom i symbolom z Biblii, czasem ukrytym, czasem jawnym, zawsze głęboko refleksyjnym i podsycającym lekturę. Często są to asocjacje bardzo odkrywcze – choćby analogia biblijnej nagości z tą w trakcie komisji wojskowej, a także przemyślenia czerpiące z innych wierzeń: odwołanie się do Marsa i Eskulapa w kontekście lekarzy działających w czasie wojny.
Nie czytuję zawzięcie literatury wojennej, ale nad powieścią Józefa Wittlina spędziłem kilka udanych wieczorów. Jeśli warto przywracać świadomości Polaków książki wybitne, lecz zapomniane, to Sól ziemi powinna być pierwsza w kolejce. To nie historia społeczeństwa, wielkich armii i zgromadzeń, ale jednego, przeciętnego człowieka w wirze przemian, w świecie o odwróconych priorytetach, które nie do końca rozumie, a może inaczej – rozumie po swojemu. I warto przekaz Wittlina również zrozumieć po swojemu, bo pretekstów do rozmyślań autor daje całe zatrzęsienie. Czytajcie, nie pozwalając, by Sól ziemi znów pokrył kurz.
* W. Ligęza, Posłowie do Soli ziemi, Kraków 2014, s. 277.
Podsumowanie:
Tytuł: Sól ziemi
Autor: Józef Wittlin
Wydawca: Wysoki Zamek 2014 (premiera: 1935)
Moja ocena: 7+/10
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję księgarni internetowej bookmaster.com.pl
Prawda, że świetna książka? Może nie czyta się jej z zapartym tchem ale po skończonej lekturze pozostawia to coś. Szkoda tylko, że nie ma szans na poznanie dwóch pozostałych części.
Świetna. Może nie czyta się z zapartym tchem, bo to nie ten rodzaj prozy, ale mnie naprawdę zaintrygowała i nie chciałem przerywać lektury. Też żałowałem, że to koniec, ale tak jak mówisz – to, co zostaje po przeczytaniu, pozwala ewentualnie wybaczyć brak kontynuacji.
Obok „W polu” Rembeka chyba najlepsza powieść wojenna, nic dziwnego, że podobno za nią kandydatura Wittlina była wysuwana do literackiego Nobla. Coś musiało być z tą huculską specyfiką, gdy czyta się „Madonnę Busowiską” to choć to zupełnie inna tematyka w opisie społeczności da się bez problemu rozpoznać części wspólne.
O sprawie z Noblem słyszałem – zdecydowanie nie byłoby wstydu, gdybyśmy mieli Wittlina pośród swoich noblistów. „Sól ziemi” to chyba też w tematyce wojennej powieść najlepiej napisana, nie bez powodu wspomniałem o języku, jakim posługuje się Wittlin. Doczytując trochę o nim, skojarzyłem, że to on tłumaczył „Wilka stepowego” Hessego, którego traktuję w naszym przekładzie jako literackie arcydzieło. Wiem zatem, dlaczego „Sól ziemi” czytało mi się tak dobrze ;) W moim wypadku Huculi w literaturze to chyba wciąż tylko Wittlin, o „Madonnie Busowiskiej” nie słyszałem, ale choć nie mam porównania, to faktycznie coś w tym jest – w „Soli ziemi” pochodzenie Piotra jest istotne i autor poświęca mu sporo miejsca, a z tego wynika jakaś charakterystyczna atmosfera, którą mnie trudno było uchwycić. Może to właśnie ta „huculskość”.
„Madonnę Busowiską” polecam, jest trochę łzawa ale (a może dlatego) cieszyła się dużą, moim zdaniem, zasłużoną popularnością w okresie międzywojennym i wcześniej. Po wojnie nie miała już szczęścia, podobnie zresztą jak i „Sól ziemi”, który w PRL-u był traktowany „per noga”.
Zanotowałem sobie i spróbuję nadrobić, skoro polecasz.
No właśnie, szkoda, że dalszych części nie ma, ale wydaje mi się to jakoś znamienne, że kończy się akurat tam, gdzie się kończy. Przypadkiem, ale ciekawe to bardzo rzuca światło na samo spojrzenie na I wojnę. A że o samej I wojnie w literaturze polskiej jest zaskakująco mało powieści, o których się słyszało, to inna sprawa. Zresztą ten Wittlin jest może najbardziej — gdyby szukać przymiotnika — galicyjski, bardzo mi „Sól…” przypominała na przykład „Marsz Radetzky’ego” Rotha.
Chyba czasem się nawet o Wittlinie wspomina w kontekście Rotha. „Marszu…” jeszcze nie czytałem, u siebie na półce mam tylko „Fałszywą wagę” (do niedawna zupełnie dla mnie anonimową, bo o Rocie usłyszałem więcej całkiem niedawno). Jest z tą I wojną tak, że jakoś literacko schwytała ją niepamięć. Mając wykład o literaturze międzywojennej i dowiadując się trochę o powieściach zbliżonych tematycznie do Wittlina, zdałem sobie sprawę, jak bardzo te nazwiska i tytuły są dziś anonimowe, a mam wrażenie, że nie było ich wcale mało. Jeszcze co do „Soli ziemi” – to faktycznie ciekawe, choć najlepsze, że pierwsza część, mimo urwanego zakończenia, stanowi jednak całość i jako o całości bez problemu można o niej mówić.
Na Rotha skuś się koniecznie, teraz w ogóle jest pięknie wydawane wznowienie w Austerii (też mają te książki odpowiednią cenę, ale są naprawdę piękne!). Natomiast: tak, oczywiście, tych książek było więcej (musiało być, w końcu taki temat), tyle że niestety jakoś poginęły, przygniecione falą innych tematów. No i w ogóle z międzywojnia za dużo popularnych dzisiaj rzeczy — o I wojnie zwłaszcza — nie ma.
Właśnie zwróciłem ostatnio uwagę na wznowienia i zdążyły już mnie zachęcić, spróbuję się niedługo rozejrzeć za „Marszem Radetzky’ego”. Jak widać, nawet dostępne i dobre książki z tamtego okresu nie są już czytane, chyba że mowa klasykach, które trafiły do szkół. A reszta z jedynym dostępnym wydaniem kilkadziesiąt lat temu tym bardziej nie dotrze do szerokiego grona odbiorców, nawet jeśli będzie się kurzyła w rodzinnej biblioteczce po dziadku, to przecież nazwisko nieznane, więc kto by dziś czytał ;)