[Z zakurzonej półki] „Na fali szoku” – Zagubiony w futurystycznej przeszłości…
Pisać o prozie Brunnera nie jest łatwo. W latach, kiedy tworzył, literatura science fiction często osadzała się na wizjonerskich próbach opisu innej – przyszłej lub alternatywnej – rzeczywistości, nafaszerowanej terminologią technologiczną, socjologiczną, może filozoficzną. Fabuła siłą rzeczy schodziła na dalszy plan. Dodając do tego bardzo niecodzienny styl autora i konstrukcje, jakimi obdarza swoje powieści, stajemy przed lekturą nietypową, rozwijającą się w naszej świadomości chaotycznie, ale zapowiadającą intelektualną ucztę. Dla niej warto do Johna Brunnera wracać, choćby nawet przez połowę książki brnęło się jak przez artykuł naukowy, mocno najeżony nazewnictwem z dziedziny, która nie jest naszą ulubioną. Ale spokojnie – przychodzi w obcowaniu z prozą Brytyjczyka moment, prędzej czy później, gdy fala szoku rozlewa się w głowie i uświadamiamy sobie, z jak złożoną i wartą uwagi literaturą mamy właśnie do czynienia. I wtedy czytamy w zatraceniu.
„Był najbardziej niebezpiecznym z żyjących zbiegów, ale nie istniał! Nickie Haflinger żył życiem dwudziestu różnych ludzi…” – zapowiada okładkowy blurb. Zarys intryguje: skąd zbiegł, jak to nie istniał, w czym przejawiała się ta niebezpieczność, w jakim sensie bohater miał wiele osobowości; przejmował je jedna po drugiej czy żonglował nimi w jaźni? Dalej czytamy o think tankach, Tarnover i łamaniu kodu tożsamości. Pierwszy rozdział i wiele następnych to kolejne niewiadome. Od nas zależy, ile szczegółów obejmiemy naszą uwagą – a nie jest to łatwe. Główny bohater to mężczyzna o ponadprzeciętnej inteligencji, Brunnerowski haker, który lata temu uciekł z tajnej rządowej placówki, wydającej miliony na hodowlę przyszłych elit mających poddańczo rządzić kontynentem, a teraz schwytano go i z powrotem umieszczono w laboratorium. Rządowi agenci próbują wyciągnąć z Haflingera informacje dotyczące tego, jak udawało mu się tak długo uciekać w świecie owładniętym ścisłą inwigilacją, globalną siecią szpiegowskich powiązań, internetową obserwacją jednostki; uciekać, zmieniając co jakiś czas tożsamość, oszukując system grą osobowości. Tym samym poznajemy historię Na fali szoku na dwóch płaszczyznach: teraźniejszej, gdy bohater jest więziony w laboratorium, podpięty do wrogo wyglądającej aparatury, i retrospektywnej, przypominanej przez Haflingera w toku rozmowy z ciemiężycielami. Fabuła układa się niemalże jak obiecująca sensacja, ale w pierwszej kolejności widzimy myśli autora – pesymistyczną wizję świata, w której ludzie powinni zajmować czołowe miejsce, a coraz częściej robi się z nich narzędzie, na siłę ulepsza, gubiąc po drodze człowieczeństwo.
Nie uważam, abym koniecznie musiał szczegółowiej nakreślać świat powieści Brunnera – to rzeczywistość bardzo złożona, o której ogromie dobrze pisać wyrywkowo, przeglądając tematy, by zaintrygować niezdecydowanych. Na fali szoku to zatem nowoczesne społeczeństwo korzystające z videofonów i surfujące po internetowym labiryncie w formie przewidzianej przez autora, to zabawa w Boga – mechaniczne tworzenie ludzi, mutacje małych dziewczynek, poszukiwanie IQ wyższego niż 200 – sztuczne rozmnażanie superinteligentnych zwierząt posiadających dusze, podłączeniowy tryb życia, rezygnacja z prywatności dla zachowania porządku na świecie (co zdaje się propozycją naiwną), robaki i fagi – tasiemcowe wirusy internetowe, w czasie gdy wiedza na ich temat wciąż raczkowała, ludzie przytłoczeni rzeczywistością, korzystający z nowoczesnej spowiedzi w postaci Pomocnego Słuchacza, liczne przeciążenia prowadzące do eksperymentalnej Antytraumy, Przepaść – miasto zbudowane na zasadach utopii przez ludzi zajmujących się kreowaniem utopijnych społeczeństw zawodowo. Jeśli czujecie zagubienie, to dobrze, bo John Brunner wychodzi z założenia, że nie należy czytelnikom zbyt wiele tłumaczyć – oni sami albo dotrą do sensu, albo nie. Ja o wiele lepiej odbierałem powieść mniej więcej od połowy lektury, gdy zaczęło się robić ciekawie, a niektóre pytania wreszcie były zastępowane przez odpowiedzi. Kiedy wizjonerska układanka zaczyna nabierać kształtów, a czytelnik wie, że to w dużej mierze jego zasługa, nietrudno o cichą satysfakcję i chęci do tego, by historię Brunnera doczytać do końca; wolno, z uwagą.
A jednak wiele czynników potwierdzało moje przypuszczenie, że to nie będzie powieść na miarę Wszystkich na Zanzibarze. W pewnym sensie może to kwestia rozpiętości – Na fali szoku to przy artefaktowym poprzedniku ledwie krótka opowiastka, świat znacznie prostszy od złożoności Wszystkich…, co nie oznacza, że banalny i łatwy do wykreowania. I tutaj wiadomości o świecie Brunnera trzeba szukać warstwami, są porozrzucane w małych kawałeczkach w podrozdziałach, a nielinearność narracji celowo utrudnia lekturę. Mimo to zgubiłem gdzieś to przeświadczenie, że duża uwaga podczas lektury zaowocuje wspaniałą treścią – błądzenie po niezrozumiałych rozdziałach wrzuconych z nagła do opowieści chwilami irytuje, momentami nie widać celu, dokąd ta fabuła zmierza. Jest świetny pomysł ze zmianą osobowości, ale jego potencjał się rozmywa. Postaci są dobrze rozpisane, ale pojawiają się zbyt rzadko, by je pamiętać, a nim się obejrzymy, powieść chyli się ku końcowi.
To dobrze napisana powieść – od razu można rozpoznać styl autora, Brunner potwierdza klasę, ale tutaj świat mniej zadziwia, fabuła jest złożona z tak wielu elementów i motywów na tak niewielkiej powierzchni, że żadna z wizji nie otrzymuje tyle miejsca, na ile zasługuje. Czy w takim razie nie warto? Skąd! Na fali szoku to niełatwa literatura, ale bardzo sprawiedliwa – odda tyle pretekstów do przemyśleń i rozważań, ile sami w nią włożymy. I podobnie jak we Wszystkich na Zanzibarze, wydaje się, że o system, wizjonerstwo i przewidywanie przyszłości tu chodzi, ale nic bardziej mylnego. Brunner na piedestale stawia człowieka; w czarnej, dystopijnej wizji, łamanego przez rozwój, który powędrował w przeciwnym do zamierzonego kierunku. O niego tu chodzi, o los jednostki i granicę, która przeszkodzi mu egzystować godnie. Czy właśnie to czeka nas w XXI wieku, jak rozmyślał John Brunner?
Podsumowanie:
Tytuł: Na fali szoku
Autor: John Brunner
Wydawca: MAG 2015 (premiera: 1975)
Moja ocena: 6/10
Tekst jest oficjalną recenzją dla portalu lubimyczytać.pl
Zaskoczyła mnie ta recka, bo czytałeś w sumie stosunkowo dawno. :) Ale recenzja konkretna, rzeczowa i w dużej mierze obrazująca, z czym przyjdzie się czytelnikowi zmierzyć. Ja też uważam „NFS” za słabsze od „WNZ”, ale nie żałuję ani przez moment przeczytania, ani kolejności czytania. Coraz bardziej lubię klasyków i powiem Ci, że może jeszcze dzięki Artefaktom dojść do tego, że ich poziom pod względem rozrywki i radości zeń czerpanych, w moim mniemaniu, zrówna się z poziomem książek współczesnych pisarzy (Simmons, Watts, Stephenson, Dukaj). :)
Jestem cholernie ciekaw kolejnych, nowych nazwisk w tej serii. Następny dla mnie będzie Gibson z „Peryferal” (wiem, że już był ten autor, ale trylogia ciągu nie bardzo mnie interesowała) i Roberts z „Pavane” (tego jestem szczególnie ciekaw, bo wiele się dobrego o tym na forum maga mówi).
Poza tym, ziom, czytam zbiór Smitha – jego pomysły są dosłownie nie z tej Ziemi. Technologie, postaci i wydarzenia. Nie ogarniam tego momentami. Wyginają mózg te opowiadania. :)
Taak, ale to recenzja dla Lubimy czytać, a tam kolejka tekstów od oficjalnych recenzentów bywa kilometrowa… Na publikację tej czekałem około miesiąca :) Trudno mi się pisało ten tekst, bo mam wrażenie, że nie potrafiłbym przebić recenzji „WNZ”, a same książki są dość podobne. Tym bardziej mi miło, że doceniasz. Ja lektury też nie żałuję, właśnie pożyczyłem ją kumplowi, który niedawno zachwycił się „Wszystkimi…” – na początku trochę psioczył, ale dziś powiedział, że udało mu się wkręcić w opowieść. Artefakty robią kawał dobrej roboty dla klasyki i przede wszystkim pod względem jakości rozrywki wcale nie czuć przepaści między tym, co wydaje się teraz, a tym, co się reedytuje sprzed lat.
To pozwól, że ja od Ciebie przede wszystkim będę czerpał wiedzę o tym, co warto przeczytać od MAG-a :)
Ech, a ja właśnie nie planowałem lektury :D Mówisz, że jazda bez trzymanki? Bo może sprawdzę jakieś opowiadanie, żeby się określić, czy mi to na dłuższą metę odpowiada… Ale to na przyszłość.
Tylko pytanie: po co przebijać recenzje „WNZ”? To dwie osobne książki przecież. :) Jakbyś chciał przebić recenzję kogoś innego, która dotyczy „NFS” to bym zrozumiał.
Ogólnie seria trzyma bardzo dobry poziom. I mam nadzieję, że będzie się on utrzymywał jak w UW. :)
Hehehe, jeśli uważasz, że jestem kompetentny to czerp, ile chcesz. Faktycznie tego MAG-a czytam najwięcej, ale to ze względu na poziom tych książek i moje zainteresowania. Jakby takie książki wydawał Rebis, Prós czy inne wydawnictwo, to czytałbym w takiej ilości ich książki. :)
To sprawdź sobie np. „Na próżno żyją skanerzy” albo „Gra w szczura i smoka”. Jeśli Ci podejdą to po całość możesz sięgać w ciemno. Zbiór nie jest co prawda równy, ale rzadko kiedy jest.
Dwie osobne książki, ale podobne formą i tematem, więc pisząc o nich, chwilami mam wrażenie, że się powtarzam :) Zresztą chodzi przecież w pisaniu o ciągłe przebijanie siebie. Niektórzy pisarze mówią, że jeśli czują, że ich najnowsza książka może być gorsza od poprzedniej, to przestają ją pisać, coś zmieniają, bo ważny jest ciągły rozwój. Ja nie mam aż takiego parcia, ale w tych stu iluś recenzjach już napisanych muszę się jakoś rozwijać, bo przestałbym to robić po miesiącu :) I jeśli widzę, że właśnie piszę coś ewidentnie gorszego niż miesiąc temu, to walczę do skutku, żeby tak nie było. Chodzi o sam warsztat, książki mogą być różne.
No właśnie, a czytając większość wydawanych przez MAG książek, masz fajny ogląd całości i możesz mi polecać tylko najsmaczniejsze kąski, skoro ja w gatunku nie siedzę tak głęboko. I wzajemnie, mam nadzieję, choć jeszcze nie wiem, czy w moim niedookreśleniu gatunkowym znajdujesz autorów bądź tematy, w związku z którymi szczególnie mi literacko wierzysz ;p
Dzięki, zapiszę sobie te tytuły ;) Nie ma co oczekiwać równego poziomu, niech mnie choćby dwie/trzy fabuły olśnią i już będę pamiętał o całości jak najlepiej!
Mają zatem bardzo dobrą formę motywacji Ci pisarze. :) Tylko o warsztat? A samej formy nie myślisz też zmienić czasem? Ja już widziałem różne rzeczy, niedawno widziałem recenzję stworzoną w formie poematu. :P
W takim razie, jeśli będziesz chciał coś z MAGowych pozycji to pytaj. :) Co do gustu, chyba mamy podobne, chociaż u Ciebie może nie ma przewagi danego gatunku, bo wyraźnie najwięcej czytam fantastyki, Ciebie zaś cechuje większa różnorodność. Ale trafiasz do mnie swoimi przemyśleniami i spostrzeżeniami, więc wiem, które książki warto przeczytać i przeczytam, a które będę unikał. ;)
Może nawet widzieliśmy tę samą wierszowaną recenzję, bo też się ostatnio natknąłem… Eksperymentowanie z formą towarzyszy warsztatowi – to też jest ważne, kilka niecodziennych recenzji napisałem, choć robię to rzadko, bo książka musi być wyjątkowa, a oryginalny pomysł na jej opisanie powinien przyjść od razu, już w trakcie czytania… Inaczej niż normalnie pisałem o „Wielkim marszu”, „Mechanicznej pomarańczy” czy opowiadaniach Poego, często wtedy wcielam się w kogoś i beletryzuję albo bawię się językiem. Recenzenckiego wiersza jeszcze na koncie nie mam :)
Tak, ja urozmaicam, bo wiele gatunków, pisarzy i nurtów mnie ciekawi, poza tym to trochę też wynika z kierunku studiów i tego, czym dla mnie – poza rozrywką i przyjemnością z poznawania – jest literatura. Ale to dobrze, cieszy mnie, że lubię sięgać do różnych książek, choć też mam swoje ulubione rodzaje, o których wiem więcej i które najczęściej wybieram.
O „Wielkim marszu” mówisz? To ja to muszę obczaić. :) Ja tez nie mam wiersza na koncie i powiem Ci, stary, że raczej nie będę miał. :P
Tak, tak, ja wiem i pamiętam o tych studiach. To jest niewątpliwie też motywator do sięgania po coraz to różniejsze książki. Ja nie mam z tym problemu i lubię sobie też poczytać coś innego, ale to w formie urozmaicenia, a nie jako codzienność. (Uwielbiam np. Steinbecka, a przecież pisze powieści społeczno-obyczajowe. A wczoraj skończyłem świetne „Zabić drozda”). Fantastyka jest zresztą tak szeroko rozpięta, że niekoniecznie trzeba mówić o jakimś przesycie i czytać o tym samym. Przecież fantastyka to nie tylko fantasy i sf, ale też horror. I każdy z tych gatunków ma swoje podgatunki, hard sf, space opera, cyberpunk, steampunk, low fantasy, high fantasy, dark fantasy itp. itd. :)
Widzę, że już obczaiłeś, dzięki! :D
Czytajmy to, co lubimy, co nam sprawia radość, rozwija – cokolwiek, na czym nam zależy ; ) Zgadzam się co do fantastyki, jest tyle odmian tematycznych i nurtów, że starczy dla prawdziwych zapaleńców na wieele lat. A jednak każdy czasem potrzebuje historii realnej, innej, zupełnie oderwanej od tego, co poznajemy na co dzień, i dlatego doceniam wszystkie próby sięgania do innych gatunków. Zerkałem na recenzję „Zabić drozda”, niebawem się wypowiem!
Zgadza się, trzeba się odbijać od codzienności i sprawdzać coś zupełnie innego. A Lee to jest jak Steinbeck, szkoda, że nie ma więcej książek, oprócz tej jednej jeszcze.W następnej kolejności będę się mierzył z grubszym formatem, nie znam Cherezińskiej, a zaciekawiła mnie „Legionem” i „Turniejem”. Zobaczymy. Ważne jest, żeby nie było stagnacji i znużenia, bo to jest najgorsze. ;)
Czytałem Lee, a „Idź, postaw wartownika” pewnie sprawdzę, choć mam mieszane uczucia. Z „Zabić drozda” miałem tak, że choć to rodzaj literatury bardzo mi bliski, lektura była dobra, ale nie oszałamiająca. Historii dopełnił film, który podobał mi się bardziej… A Cherezińska warta poznania, więc zachęcam :)
Przede wszystkim „Na fali szoku” to zapowiedź odmiany cyberpunk. Co ciekawe Brunner użył tu po raz pierwszy nazwy computer worm! No i odwołanie do „Szoku przyszłości” Tofflera. Ciekawa jest też zapowiedziana kolejna pozycja Brunnera w Artefaktach czyli The Sheep Look Up („Ślepe stado”).
Tylko proszę popraw to – John Brunner był Brytyjczykiem.
Ja nie wiem, co mi się z tym Amerykaninem uroiło, myślałem o jednym, a napisałem drugie… wybacz :) W recenzji poprawione, mail do Lubimy czytać też poszedł.
Zapowiedź, czyli Brunner był pierwszy, czy mniej więcej w tym samym czasie ten nurt rodził się też u innych autorów? Mam okazję, żeby dopytać, bo sam nie siedzę tak głęboko w genologii SF. O genezie robaka komputerowego czytałem – świetna sprawa i fajny dowód na to, jak bardzo literatura może oddziaływać na rzeczywistość. Czytałeś „Szok przyszłości”Tofflera? Warto? „Ślepe stado” na pewno przeczytam zaraz po premierze, mam nadzieję na lekturę zbliżoną poziomem do „Wszystkich na Zanzibarze”. Jakoś się zdążyłem przyzwyczaić, że czytam Brunnera i czekam na nowe wydania w Artefaktach. Pewnie gdyby pierwszą książką zaproponowaną przez MAG było „Na fali szoku”, na tym bym skończył.
Dawno się w komentarzach nie widzieliśmy – pewnie przez długi czas nie wybierałem książek, które są Ci tematycznie bliskie ; ) Tym bardziej mi miło, że czasem czytasz i to sygnalizujesz.
Po kolei :-) Cyberpunk (ten wyodrębniony z science fiction i nazwany) jako odmiana tematyczna (bo chyba tak to trzeba nazwać? – nie ukrywam mam ostatnio kłopoty z nazewnictwem, strasznie mnie potoczne określenie „gatunek” gryzie, w końcu gatunki epiki to powieść, opowiadanie, nowela i epos, czyż nie? W ostatnim wpisie, tym o „Księżniczce Marsa” dałem temu wyraz w przypisie ;-)) datuje się na początek lat osiemdziesiątych. W zasadzie zaczęło się od Gibsona. Neuromancer ukazał się w roku 1984, opowiadania „zapowiadające” to rok 1981 i następne.
„Szok przyszłości”? Nie wiem, mam bardzo mieszane uczucia jeśli chodzi o Tofflera.
Czytam wszystko (prawie) co napisałeś, z komentowaniem to mam ostatnio problem, trochę przygniotły mnie moje plany blogowe, mam awersję do pisania ;-) Tu słowo wyjaśnienia – nie czytam Twoich wpisów o książkach, które mam w planach blogowych, nie tylko Twoich, niczyich… Muszę być niezależny w moich opiniach. Tu zajrzałem przypadkiem. Niestety zajrzałem też do Twojego wpisu o „Dożywociu” i się nabawiłem kompleksów ;-) Obiecałem kilku osobom, że przeczytam „Dożywocie” (zrobione) i skrobnę parę słów (tu gorzej, wpis ma mam głowie, on jest mój, to znaczy równie oryginalny jak pisanie MK, obawiam się totalnego niezrozumienia ;-)).
Jak się ogarnę z „Dożywociem” na jednym blogu i „Hyperionem” na drugim to się uaktywnię, obiecuję. Na razie podczytuję „Opowieści Kanteberyjskie” – trochę męczące ;-)
Z nazewnictwem zawsze są problemy. Rodzaje odpadają, bo wszyscy wiemy, czym są. Gatunki to tak, jak mówisz, a wszelkie kryminały, science fiction czy powieści przygodowe to podgatunki literackie albo odmiany gatunkowe. W powieści kryminalnej czarny kryminał, powieść detektywistyczną itp. określa się mianem pododmian, a często też skrótowo, w publikacjach nienaukowych, po prostu gatunkami powieści kryminalnej. Cyberpunk jest chyba nurtem w literaturze SF, a czy nurt to to samo, co odmiana tematyczna – trudno stwierdzić :) (właściwie nie wiem, po co to piszę, skoro świetnie rozwinąłeś temat właśnie we wpisie o „Księżniczce Marca”). Dzięki za przybliżenie tematu, w takim razie Brunner faktycznie przygotował teren pod nowy nurt/ odmianę tematyczną, pewnie nie przypuszczając, w co się to dalej rozwinie.
Też unikam czytania o książkach, które sam mam zamiar opisać, chyba że w dalszej przyszłości. A z komentowaniem też u mnie ostatnio na bakier… trochę mi to ciąży, bo chcę, a nie zawsze jest czas albo motywacja ;) A Twoje wpisy to coś jeszcze innego – nie mogę ich czytać jak kolejne blogowe teksty, bo zaraz włącza mi się tryb, który każe zwiększyć uwagę, zapamiętywać ciekawe fakty i czegoś sensownego się nauczyć. I czasem nic mądrego nie mam do dodania :D Na „Dożywocie” Twoimi oczami czekam! Ta książka wręcz domaga się nietuzinkowych tekstów, dziś np. czytałem opinię wierszem. Poza tym najwięksi byli nierozumiani za życia!
O, ja lekturę Simmonsa też planuję. Chaucer, mówisz… może się czytać ciut ciężej niż takie „Dożywocie” na przykład ;)
No dziękuję za miłą perspektywę docenienia post mortem :-D Wierszem – nie, ale nawiązanie do pewnej znanej nam powieści już tak ;-)
A na Twoje komentarze jak już przemożesz lenistwo to czekam :-)
Chaucer tak sobie, czyta się ciężko, nie to co „Dekameron”, ale z drugiej strony to szukałem analogii i widzę, że Simmons raczej sposób narracji wziął od Chaucera, fabularnie to już nie, bo inspiracje „Hyperiona” są zupełnie gdzie indziej… ale to już we wpisie na który z góry zapraszam, tyle, że jest drugi (a właściwie trzeci, bo „Dożywocie”) w kolejce :-)
Oj, od razu lenistwo… to tylko jeden z powodów, wcale nie największy ;)
Hm, „Hyperion” będzie tym wpisem, do którego prawdopodobnie mam nie zajrzeć, bo sam chcę po nowym roku przeczytać i pisać o Simmonsie. Ale zobaczę, co da się zrobić. O „Opowieściach Kanteberyjskich” za to z przyjemnością przeczytam!
Ale jaka ona zakurzona, ta półka, jak to ledwie wyszło…
A tak na poważnie, kochany Mikołaju, zasubskrybuj mi Artefakty pod choinkę,,, ;)
Ale to aż przykre, że nie można Brunnera dorwać w starej, pobrudzonej, wyginającej się okładce w kącie antykwariatu… Bo jak stary, to mu się to należy ;)
Nie wiem, jak grzecznym trzeba by być, żeby się Mikołaj na taką inwestycję targnął! Przecież MAG nie odpuści, oni z takim tempem dobiją w przyszłym roku do dziesiątek tytułów. Ale próbować zawsze warto – Mikołaju, ja też poproszę!
Twoje umiejętności zachęcają mnie to czytanie tej „literatury niełatwej”. Świetna recka. Po książkę sięgnę, chociaż sc-fi nie jest, delikatnie mówiąc, moim ulubionym gatunkiem! Ale piszesz o fabułę w sposób, który intryguje.
Wielkie dzięki :) O fabule piszę może nawet bardziej intrygująco, niż jaka ona w rzeczywistości jest – zarys i pomysł są fajne, ale realizacja nie wciąga. Jeśli chcesz sięgnąć po Brunnera, to polecam najpierw „Wszystkich na Zanzibarze”; po 100 stronach powinnaś wiedzieć, czy masz ochotę dłużej siedzieć w takiej literaturze. Nie będę się bawił w profetę, ale mam swoje przypuszczenie… :D