„Hanemann” – Gdańsk w etażerce, arabeskowej filiżance i wykrochmalonych obrusach…
Ale co się tak właściwie stało? Z budynku Instytutu Anatomii dochodziły niemrawe podszepty, posługacz coś wiedział, przekazał dalej, lecz czy mu wierzyć? U Steinów mówiło się jedno, pan Kohl spoglądał na te przekazy ze skrywaną wyższością – on wiedział więcej. „Hanemann musiał to zrobić. Trzeba mu to wybaczyć i zapomnieć”. Ale nie, co to, to nie, u Stefana Chwina się pamięta. Wszystko, każdy szczegół i ramę ozdabiającą wspomnienia. Tutaj się nie zapomina. Ani Gdańska, ani tej dziewczyny, która trafiła na marmurowy stół prosto z pochłoniętego przez wodę statku „Stern”, a którą Hanemann znał. Nawet tajemnice przytacza się tu w ich pierwotnej postaci, bez wielu wyjaśnień, z melancholijną siłą niedopowiedzenia.
Takim tajemniczym przebiegiem zdarzeń rozpoczyna Chwin swoją najpopularniejszą książkę, intensywnie gdańską, wrośniętą w małoojczyźniany nurt prozy polskiej lat 90. Zaczyna ujęciem kryminalnym, którym rządzą niewiadome – zagadka i tajemnica, kreślone urywkowymi relacjami postaci będących w pobliżu. Niedługo wszystko dokona przewrotu, Wolne Miasto Gdańsk po upadku hitleryzmu otrzyma polską administrację, a Niemcy – bo Hanemann jest gdańszczaninem niemieckiego pochodzenia – zaczną opuszczać swoje domy. Bohater jednak zostanie. Widmo nadchodzących zmian, które zasnują ciemną płachtą niebo nad ukochanym miastem, odwróci uwagę od osobistych rozterek Hanemanna. Autor zacznie opisywać skutki wojny, spróbuje naszkicować nowy kształt miasta – pustkę domów pokaże dzięki bogactwu przedmiotów pozostawionych przez ludzi; o tym kulcie rzeczy jeszcze opowiem, bo to temat na osobny akapit. Hanemann więc rysuje się nam jako powieść o pamięci, której fabuła prześlizguje się między tematami, przestrzeniami czasowymi i postaciami, aby zatoczyć jak najszerszy krąg. I zatacza go z dużą gracją.
Wirtuozeria przejawia się tu właśnie poprzez łączenie wydarzeń przychylnych czytelnikowi szukającemu rozrywki – mamy skrawki narracji przywołujące historie słynnych samobójstw, mamy niewyjaśnioną śmierć, niejedną tajemnicę, która w kryminalnym schemacie ewoluuje i dojrzewa, choć w rezultacie może być jej bliżej do tej Edwina Drooda – z ważnymi tematami: pamięcią przodków, wartościami ostatecznymi, przywiązaniem do małej ojczyzny, siłą miłości oraz wojną i tym, jak wpływa na jednostkowe losy ludzi przeganianych precz przez historię. To literatura wielowymiarowa: sprawdza się tu konwencja kryminalna, elementy układanki podsuwane rozważnie, stopniowo, co jakiś czas; częściowo anonimowi bohaterowie, którzy w jednej krótkiej scenie potrafią stać się tak bliscy… ich dramat nas paraliżuje, ich rozterki zadziwiają. Równolegle rozwija się bocznym torem obrazowanie nostalgiczne, sentymentalna podróż do utraconej krainy; melancholijnej postawy autora nie da się bowiem pominąć. Dlatego wydaje się, że czołowym bohaterem Hanemanna jest język, a wraz z nim element ważniejszy nawet od tytułowej postaci – Gdańsk.
To miasto miało w literaturze wielu ojców, obok tych najczęściej przywoływanych – Huellego i Grassa – figuruje także Stefan Chwin i trzeba przyznać, że bez miłości do miejsca taka proza nie mogłaby powstać. Gdańsk przejawia się czytelnikowi w języku naszpikowanym szczegółami, języku konstruującym mikroskopijnie dokładne opisy wnętrz. Dużym plusem jest wiarygodność proponowanych realiów, która zasadza się na próbie odrysowania topografii Gdańska z wykorzystaniem – w zależności od czasu akcji – niemieckich i polskich nazw ulic, budynków, znaczących punktów na mapie. A co z opisami i przedmiotami, o których mówiłem, że otoczone są kultem?
Zdarza się, że Chwin przez dwie strony pisze o rzeczach znajdujących się w jakimś pomieszczeniu. Naprawdę. Moc szczegółów, przyobleczona w niemal poetycki styl, pozwala mówić nie tyle o otoczeniu, ile o ludziach i tym, co po sobie zostawiają, co składa się na dowody ich życia. Dlatego autor decyduje się na słowną falę drobiazgów, którą aż ma się ochotę czytać na głos, powoli, interpretacją najlepszego aktora. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że w niewielu książkach potrafiłem tak emocjonalnie odbierać opisy, zwłaszcza te obejmujące martwą naturę, nie mapę uczuć i myśli bohaterów. Przemysław Czapliński w artykule Wyzwania prozy polskiej lat dziewięćdziesiątych mówił o charakterystycznej dla pewnych modeli literatury intencji snucia opowieści, wyrażonej przemyślanym spowolnieniem akcji. Owa retardacja to u Chwina właśnie opis – o nim i o liryce detalu spotykanych na każdym kroku w Hanemannie wypowiadało się wielu uczonych.
Muszę jednak ostudzić gorące głowy, wstrzymać konie, dodać łyżkę dziegciu… Język jest tutaj tak zdobny w słowne ornamenty, tak bogaty i rozbudowany, że może przytłoczyć, jeśli nie jesteście do takiej prozy przyzwyczajeni. Okazuje się, że wyprzedza nawet fabułę, która – jeśli jej się przyjrzeć pod lupą – jest średnia, bo znikoma. Chwin nie tyle chce opowiedzieć dobrą historię, co raczej chce dobrze opowiedzieć historię, dobrą z zupełnie innych względów. Jeśli więc czujecie, że to nie do końca dla was, odejmijcie od oceny końcowej jeden punkt. Jeśli z kolei Gdańsk to wasze miejsce na Ziemi – realne bądź mentalne – dodajcie też co nieco, może nawet dopełniając do dziesiątki. Rzadko się bowiem zdarza, by pisarz, opowiadając o swojej małej ojczyźnie, przelewał miłość do miejsca na czytelnika. Bo to jest bardzo prywatne, indywidualne, własne i zespolone ze wspomnieniami. A jednak gdańszczanie mają ten dar i literackimi zaklęciami na chwilę zmieniają naszą tożsamość. Jak Stefan Chwin melancholijnym Hanemannem.
Podsumowanie:
Tytuł: Hanemann
Autor: Stefan Chwin
Wydawca: TYTUŁ 2008
Moja ocena: 8-/10
Czytałam „Hanemana” (wolę ten tytuł z jednym „n”, chociaż chyba jest mniej popularny) dawno temu, ale co ciekawe, zupełnie nie ostał mi się w pamięci jako książka przeładowana detalami językowymi. Przeciwnie, raczej jako omotana niedopowiedzeniem, mimo tych piętrzących się wszędzie rzeczy, i tych nazw (zresztą akurat ta strategia pisania o miejscach mnie aż tak nie porywa). Nawet to, że nie do końca wiadomo, co jest z tym Hanemanem, który siedzi zamknięty u siebie (jeśli to jest nadal „u siebie”) w pokoju i nie wychodzi, i jakoś tam przepracowuje żałobę (jeśli przepracowuje), a na dole w mieszkaniu zaczyna się — nawet dosłownie — nowe życie, nie jest wcale takie klarowne (przypomina miejscami strukturą „Złotego Pelikana”, ale jest mam wrażenie dużo, dużo lepszy).
Nie wiedziałem o innym tytule, a przyznam, że nie od razu przyzwyczaiłem się do tego, by pisać podwójne „n” w odpowiednim miejscu ;) To, co mówisz, jest czystą prawdą. „Hanemann” aż kipi od niedopowiedzeń oraz elementów w fabule i konstrukcji postaci, które pozostawiają po sobie tajemnicę. O to na pewno chodziło Chwinowi, choć złośliwi twierdzą, że ta aura niepewności zakrywa braki fabularne — ja złośliwy nie jestem. Piszę recenzję na bieżąco po lekturze, więc tych detali językowych nie mogłem pominąć, ale możliwe, że po latach bardziej zachowa się w pamięci fala niedopowiedzeń (swoją drogą: ja różnie traktuję taki rodzaj opisu miejsc, zdarza się, że mnie nuży, że ta szczegółowość wydaje się niepotrzebna, ale akurat w słowach Chwina mogę czytać podobne fragmenty bez końca). To nawet ciekawe, że na gruntach fabuły i opisu mamy dwie skrajności: nadmierną drobiazgowość i przemilczenie wielu kwestii, a w tym kontrastowym szaleństwie jest metoda :)
Dodam jeszcze tylko, że obecnie piszę pracę licencjacką, w której m.in analizuję „Hanemanna” pod kątem konwencji kryminalnej, jaka zaistniała w nowej powieści polskiej lat 90. Właśnie kategoria tajemnicy, kryminalna intryga, początkowa narracja przypominająca przesłuchanie z łączeniem skrawków zeznań i wiele innych motywów biorę pod uwagę. I śmiało można tak Chwina czytać, przede wszystkim przez wzgląd na to, o czym wspomniałaś.
O jakiej „podróży sentymentalnej utraconej krainie” mówisz? Chwin przecież urodził się po wojnie i jest gdańszczaninem w pierwszym pokoleniu, już szybciej jego utraconą krainą byłyby Kresy, z których pochodził jego ojciec. Co do wiarygodności proponowanych realiów też mam wątpliwość – to po prostu naszpikowanie powieści na siłę niemieckimi nazwami, zresztą bardzo niekonsekwentne i w wielu miejscach po prostu sztuczne.
Raczej nie miałem na myśli samego Chwina i jego doświadczeń (choć późniejsza wzmianka o melancholijnej postawie autora może wprowadzać w błąd), a sam Gdańsk i perspektywę ludzi, którzy — jak to widać na kartach powieści — wyjeżdżali i zostawiali cały dorobek życia. Wtedy Gdańsk jest utracony, jest krainą, bo literacko takie przywołuje skojarzenia, a sentyment, nawet jeśli sztuczny, bo nie osobisty, Chwin ujmuje umiejętnie. Co do drugiej kwestii: zerknąłem na Twoją recenzję na blogu i muszę wierzyć, że masz rację, bo ja nie zgłębiałem akurat tego wątku, skupiałem się bardziej na innych elementach. Może więc to złudzenie wiarygodności, które wystarczy tym wszystkim, którzy jeszcze nie odwiedzili Gdańska albo nie siedzą w historii miasta, a pozostałym ostudzi entuzjazm. Ale to tylko jeden z wyborów, jakich musi dokonać pisarz — chyba że tak niekonsekwencja nie była świadoma.
Pewnie przy ponownej lekturze spojrzę na „Hanemanna” krytyczniej, a razie, co widać w recenzji, dałem się ponieść zachwytom :)
Pamiętam, kiedy czytałam tę książkę jako lekturę na zajęcia z literatury najnowszej. Była to jedna z najprzyjemniejszych książek i najprzyjemniejsze zajęcia z omawianiem jej w roli głównej. Uwielbiam te szczegóły i szczególiku, które najbardziej utkwiły mi w pamięci i, po Twoim wpisie, nabrałam chęci na odświeżenie tej mojej, jednak kiepskiej pamięci (co też pewnie jest wynikiem czytania na chybcika, żeby na zajęcia zdążyć).
Zazdroszczę omawiania, u mnie na literaturze po ’89 nie ma co na Chwina liczyć :) Zastanawiam się, czy inaczej bym na „Hanemanna” spojrzał, gdybym czytał z przymusu i w pośpiechu… ale nie, chyba nie, raczej cieszyłbym się, że poznałem taką książkę. Po części natomiast musiałem ją czytać inaczej, bo planuję zawrzeć tę książkę w pracy licencjackiej. Narracyjna drobiazgowość autora też mnie ujęła.
Odświeżaj, doskonale wiesz, że warto!