[Z zakurzonej półki] „Głód” – Umierając na ulicach Christianii…
W dziewiętnastowiecznej Christianii trudno przeżyć literatowi. Błąka się taki jeden po ulicach miasta, zalega z czynszem, jest głodny. Można rzec, że powoli umiera – wśród tłumów, a jednak z dala od ludzi. Nie poznajemy jego imienia, więc nadajemy mu swoją tożsamość. Pozwalamy kierować nami i czekamy, dokąd nas doprowadzi. Z pewnością nie będzie to podróż tylko przed siebie, po żwirze czy bruku, w butach i ze świadomością przestrzeni. A skoro nie, to wy już wiecie, dokąd zawędrujemy…
Knut Hamsun – norweski noblista z 1920 roku, za powieść Błogosławieństwo ziemi – wsiąka do umysłu człowieka na skraju wytrzymałości, którego głód spycha poza granicę racjonalności, do miejsca, gdzie głodowe majaki, nagłe urojenia i nieprzewidywalne zachowania rządzą złamanym samotnikiem. Nawiązując do trudnych czasów swoich dziennikarskich początków, autor inicjuje nowy nurt powieści psychologicznej, który zostanie po mistrzowsku rozwinięty przez dwudziestowiecznych modernistów. Dostajemy obraz psychiki oparty na opisach obsesji władającej bohaterem. Niewiele tu osób, do których można się odezwać, dlatego z pierwszoosobowej narracji – raz opartej na emocjach, raz przejmująco bezuczuciowej – wyłania się studium samotności człowieka opuszczonego przez świat. To fakty, a czy proza Knuta Hamsuna dziś jeszcze przekonuje?
I tak, i nie. Oceniając Głód w trakcie lektury, złapałem się na tym, że wszystkie moje notatki dotyczyły konstrukcji bohatera powieści. Nic dziwnego, skoro narracja to jeden wielki monolog wewnętrzny poprzetykany gdzieniegdzie dialogami i niemal protokolarnym sprawozdaniem kolejnych czynności i zachowań, ale jednak – to daje do myślenia. Bo kimże jest ów bezimienny, którego niedolę będziemy śledzić w naszych ciepłych pokoikach, parę kroków od lodówek wypełnionych smakołykami? Dziennikarz, literat; zwał jak zwał. Błąka się po mieście, nie potrafi znaleźć stałej pracy, ale pisze dorywczo i zanosi to do wydawcy czy naczelnego lokalnej gazety, a że pisze dobrze, to jakąś zapłatę dostaje. Potem jednak znów posucha. Czasem głód trwa tak długo, że uniemożliwia już rzetelne pisanie, gdy myśli uciekają bądź zamieniają się w dziwaczne, psychotyczne bestie. Bohater szwenda się uliczkami miasta, zachodzi na okoliczne cmentarze, siada na parkowych ławkach, żeby ułożyć w głowie myśli i napisać artykuł, który zapewni mu przetrwanie. Ale to na nic – ciągle niemoc, pustka, brak mieszkania, a na dworze chłód i ciemność, więc nawet próbować nie można. Dlaczego bezimienny nie zatrudni się fizycznie? Próbował kiedyś, ale to nie dla niego, krzywdę sobie jakąś zrobił i go wyrzucili, a był bodaj strażakiem. I tak w kółko, w ciągłym smutku przerywanym chwilowymi podrygami radości, gdy parę monet wpadnie do sakiewki i będzie można zjeść kolację albo… rozdać biednym.
Bo w powieści może odrzucać brak logiki w niektórych działaniach bohatera. Zdarzają mu się nieracjonalne wybory, podyktowane być może ogólną beznadzieją i bolesnymi objawami głodu. Najpierw robi coś źle, później żałuje, rozpacza, nobilituje się. I tak wiele razy. Wymyśla nieistniejące słowa, wariuje, trafia np. do celi dla bezdomnych. Chodzi po mieście i dziwnie zaczepia ludzi, bezmyślnie szuka przygód, jego sposób nawiązywania kontaktów jest na tyle specyficzny, że trudno go polubić. To typ z serii tych zagubionych intelektualistów, których się ceni, gdy im się powodzi, ale w chwilach słabości tracą cały wyraz. Najważniejsze w postępowaniu bezimiennego jest poczucie godności, nawet nie sama godność, ale właśnie jej odczuwanie. W jego świadomości toczy się ciągła walka o to, by nie zostać żebrakiem, by nie być nikomu dłużnym. Możemy podziwiać tę niezłomność w trudnych chwilach, kiedy wielu poddałoby się i błagało o pomoc, ale możemy też ganić niepraktyczność podejmowanych kroków. Godność i poczucie wartości każą bohaterowi, mimo bycia w ogromnej potrzebie, wyrażać szczerą chęć wspierania innych. Pamiętam scenę, która mnie poruszyła, gdy nasz głodujący bardzo chciał pomóc żebrzącej na ulicy dziewczynce, ale nie miał czego jej ofiarować, ani grosika, ani zbędnego elementu ubioru. Ujmuje podczas lektury to, jak bohatera rozbraja choćby najmniejszy przejaw dobroci u innych. Tak to docenia, że najchętniej by ich nagrodził, tylko nie ma czym. A gdy ma – to nagradza. I znów nie ma. Mówi, że wolałby umrzeć z głodu, niż prosić obcego człowieka o coś do jedzenia. Sami oceńcie tę postawę.
Jak na recenzję, niewiele w tym tekście zdań komentujących. To chyba dlatego, że o Głodzie Hamsuna świetnie się opowiada, a jeszcze lepiej dyskutuje, czy to, jak pisarz wykreował swoją postać, stanowi obraz nieskalanej moralności czy bezmyślności, głupoty, przejaw nieprzystosowania do życia i świata. Mam wrażenie, że ta książka powstała po to, aby zmuszać do wygłoszenia własnego zdania, zastanowienia się głębiej nad problemem. A jeśli powieść realizuje te założenia, to jest dobrą powieścią. Mnie jednak czegoś w niej zabrakło. Podczas lektury chciałem ją ocenić na 6 punktów, ale kilka dni po przeczytaniu książka urosła w moich myślach. Nieznacznie, ale jednak. Zdałem sobie sprawę, że los bohatera nie był mi obojętny. Nie przepadałem za nim, odpychał mnie, ale gdy wiodło mu się dobrze, to czułem radość. Pewnie dlatego, że miałem dość tych jego bolączek i chciałem przełamać obsesyjną beznadzieję choćby nieznacznym odbiciem światła.
Atutem książki jest to, że podczas jej interpretacji można wybiegać dalej – traktować jako rzecz o egzystencji w ogóle, poszukiwaniu sensu, a głód zamienić na coś bardziej uniwersalnego, na przykład usilną obronę resztek człowieczeństwa, wskazanie barier, między którymi się ono mieści. Tylko ten błądzący dziennikarzyna, który bez natchnienia słowa nie napisze, za to tygodniami będzie się krzątał po stolicy Norwegii, może wam przeszkadzać. Ale że to dobra, klasyczna, mądra i zapomniana literatura, to sięgnąć warto. Przede wszystkim dlatego, że zapomniana – niesłusznie.
Podsumowanie:
Tytuł: Głód
Autor: Knut Hamsun
Wydawca: Zysk i S-ka 2015 (premiera: 1890)
Moja ocena: 7-/10