[Z zakurzonej półki] „Skazani na Shawshank” – Rita Hayworth i młotek skalny…
Na fali reedycji książek Stephena Kinga od wydawnictwa Albatros sięgam po dzieła pisarza na każdą z Czterech pór roku. Prawdziwe perły w kolekcji Kingowskich minipowieści. Dziś ruszam z „wiosną nadziei” i Skazanymi na Shawshank!
Z pewnością wszyscy znamy ekranizację pierwszego tekstu ze zbioru, w końcu polska społeczność internetowych kinomaniaków zgodnym chórem ogłosiła ją najlepszym filmem w historii (a na pewno jednym z najbardziej popularnych i lubianych). Środowisko Kinga odradzało pisarzowi odsprzedanie praw do opowieści Frankowi Darabontowi za marne tysiąc dolarów. Początkujący reżyser miał na koncie zaledwie krótkometrażowy debiut (też na podstawie prozy Stephena) i kilka odcinków popularnych młodzieżowych seriali. Pisarz zaryzykował, a zaufanie do młodego filmowca zaowocowało chyba najlepszym duetem pisarz – reżyser we współczesnym kinie więziennym.
Od lat nie ustaje irytujące zdziwienie, gdy niedzielni czytelnicy dowiadują się, że Stephen King nie pisze tylko horrorów, a jeśli już, to nie są to chamsko proste straszaki. O ile na początku kariery Amerykanina mogło być to zaskoczeniem, o tyle teraz nikogo nie powinno już dziwić – podobnie jest z prawie wszystkimi minipowieściami ze zbioru, one reprezentują coś skrajnie różnego od grozy, choć King zawsze przemyca motyw ludzkiego strachu, ukrytego gdzieś głęboko, w trzewiach. Kiedyś pisarz poszedł do warzywniaka w Sarasocie, a tam zaczepiła go pewna kobieta. Cieszyła się na spotkanie ze sławnym pisarzem, ale przyznała, że ani nie czytała jego książek, ani nie oglądała adaptacji, bo nie przepada za horrorami. Gdy King zapytał, co zatem lubi, ta wymieniła m.in. Skazanych na Shawshank. Na darmo próbował przekonywać nieznajomą, że to on napisał. Nie, nie pan, powtarzała kobieta, na pewno nie. Po kilku próbach wciąż nie wierzyła, więc King ukłonił się i kontynuował zakupy. Co zatem sprawia, że jedna z najpopularniejszych więziennych historii jest aż tak nie-Kingowska?
Oczywiście żartuję. Jest tak samo Kingowska jak wszystko, co King napisał. To, najprościej mówiąc, klasyczna opowieść o ucieczce z więzienia, a mówiąc trochę dokładniej, o ludziach, woli przetrwania i marzeniach w otoczce amerykańskiego zakładu karnego. Andy Dufresne – spokojny, bardzo bystry bankier – zostaje niesłuszne oskarżony o podwójne morderstwo swojej żony i jej kochanka oraz skazany na dożywocie w więzieniu Shawshank. Spędza tam wiele lat, poznając środowisko, zyskując sympatię więźniów i pracowników ośrodka, wreszcie krok po kroku planując ucieczkę. Niby nic odkrywczego, ale z jakiegoś powodu lubimy czytać i oglądać to, czego prawdopodobnie nigdy nie poczujemy na własnej skórze. Zwłaszcza jeśli ktoś raczy nam podać ową „atrakcję” nie w tonie przygnębiającej życiowej prawdy, ale w aurze bardziej uniwersalnej – podlanej sosem gorzko-kwaśnym z nutką przełamującej słodyczy.
Gorycz więziennej niesprawiedliwości oraz tortur fizycznych i psychicznych, kwas poniżenia i przewartościowania wszystkich wartości, słodycz realiów niepozbawionych anegdot, żartu, oryginalnych relacji i przyjaźni, a także tej pięknej, kolorowej rzeczywistości, która czeka – lub dawno leży pogrzebana – za murami. Skazani na Shawshank zwracają uwagę formą: mamy lubianą w podobnych osobistych historiach narrację pierwszoosobową, ale nie z perspektywy głównego bohatera, Andy’ego Dufresnego, lecz innego więźnia, który poznał go dzięki swojej reputacji gościa potrafiącego za odpowiednią opłatą załatwić wszystko. I załatwił: plakat z Ritą Hayworth i młotek skalny, przedmioty klucze do fabuły. Ponieważ to opowieść więźnia, który losów Dufresnego nie mógł znać w najdrobniejszych szczegółach, powstaje przekaz dość poszatkowany – skaczący między latami w więzieniu, niebanalnymi sylwetkami i wątkami poruszanymi podczas wiecznej odsiadki. A tam czas płynie inaczej, tam inaczej materializują się wspomnienia. Sporo wydarzeń jest opartych na domysłach z perspektywy obserwatora, narrator nie wie wszystkiego, gdyba lub przyznaje się do niepewności – i to jest świetne, bo oryginalne. Gdyby pozbawić tę minipowieść intrygującej urywkowości gawędziarstwa, które konstytuuje więźniarską szarość codzienności, sporo by straciła. Bo tu uroku dodają więzienne anegdoty, przywoływane ot tak, po prostu, z lekkością pierwszorzędnego opowiadacza.
Skazani… bronią się też lekkością pisarstwa Kinga, który każdy temat potrafi przedstawić z gracją, gdy tylko może mówić o czasach, kiedy dorastał, i kraju, jaki zna najlepiej. Niektórym przeszkadza właśnie forma – mało dialogów, pozornie beznamiętne, więzienne wspominki poprzetykane nazwiskami, które szybko znikają, zaznaczając się tylko w małych dykteryjkach. Ale choć szczególnie mnie to nie ruszyło, akceptuję akurat ten pomysł – on pozwala spojrzeć na Skazanych… szerzej, nie tylko przez pryzmat pokrzywdzonego, niewinnego finansisty, który chce uciec. Książka stawia wiele pytań i porusza sporo kwestii, ale robi to bez natarczywości – tutaj dobrze zarysowana więzienna mentalność prowadzi w ostatnich rozdziałach do goryczy przyzwyczajenia i trudności dostosowania się do wolnego, odmienionego świata.
Dziełko za pierwszym razem, kilka lat temu, do mnie nie trafiło – było w porządku, ale nie zdołało odcisnąć w czytelniczej świadomości trwałego śladu. Film zrobił to lepiej. O niebo lepiej. Teraz podwyższam ocenę, ale wciąż nie uważam, żeby King wzbił się w Skazanych… na wyżyny swoich możliwości. Ekranizacja trafia bardziej i muszę napomknąć, że to nie jedyny przypadek związany ze zbiorem Cztery pory roku :) Bo na papierze to prosta historia, ale ze świetnymi bohaterami. Krótka, więc potrzebująca rozwinięcia, wręcz na nie zasługująca. A jednak to niedopowiedzenie ma swój urok, ponieważ wprowadza autentyczność i nie powiela sprawdzonych schematów literatury więziennej. Ale jest opowiastką zbyt maleńką, sięgającą za wysoko ze swojego drobnego pułapu i przez to niewykorzystującą potencjału. Choć czyta się naprawdę świetnie!
Wybaczcie, miały być 3 akapity. Następne teksty będą krótsze.
Podsumowanie:
Tytuł: Skazani na Shawshank
Autor: Stephen King
Wydawca: Albatros 2015 (premiera: 1982)
Moja ocena: 7/10
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję księgarni internetowej bookmaster.com.pl
Na książce Kinga odpadłem po kilkunastu stronach z ciągle nieodgadnioną dla mnie zagadką, o co to całego zamieszanie wokół Kinga? Na szczęście King sprzedał prawa do ekranizacji Darabantowi, na szczęście :-)
Kinga uwielbiam, ale niekoniecznie za „Skazanych…” – oni zyskali nową jakość właśnie na ekranach kin. I całe szczęście, że wziął się za to Darabont, i za „Zieloną milę” też. Tworzy niewiele, ale większość jego filmów to perły (ode mnie jeszcze wielki podziw za „Majestic”, bo „Mgła” już tak dobrze nie zagrała…).
To jeden z nielicznych przekładów, kiedy ekranizacja okazała się lepsza od literackiego pierwowzoru – właśnie dlatego, że – jak napisałeś – wydobyła z tej historii znacznie więcej. Cała opowieść jest poruszająca, mnie jednak najbardziej zapadła w pamięć historia więźnia, który na starość wychodzi wreszcie na wolność i popełnia samobójstwo.
To prawda, niewiele takich przypadków, ale jednak się zdarzają (czasem znamy film, nie zdając sobie sprawy z istnienia książki; bywa, że gorszej). Ja też tę epizodyczną historię zapamiętałem najlepiej i pamiętam, że niezmiernie się przy niej wzruszyłem – coś pięknego. Ona oczywiście pojawiła się dopiero w scenariuszu Darabonta, bo książka nic o tej sytuacji nie wspomina (a siłą rzeczy pewnie i tak zostałaby sprowadzona do jednego akapitu o losie kolejnego anonimowego więźnia).
O Kongu piszesz, a na koniec się tłumaczysz, że miało być krótko? Normalnie niepoważne to z Twojej strony. O Kingu można gadać bez przerwy przecież. :P A tak na serio, „Cztery pory roku” to najlepszy zbiór nowel King. Długo myślałem, czy może jednak nie ustępuje „Sercom Atlantydy”, ale nie, ten zbiór jest najlepszy. A najpotężniejszym argumentem jest ekranizacja 3z4 nowel, gdzie każda z nich jest bardzo dobra. Ja osobiście „Skazanych” uważam za najlepszą nowelkę, ale to jest kwestia gustu, bo zawsze lubiłem motywy w książkach, czy filmach, związane z więziennictwem. Film, moim zdaniem, świetny. Zawsze mi szkoda Freemana, że jako aktor drugoplanowy, który role ma świetne i równie świetnie je gra, nie zgarnia najlepszych nagród. Następny „Zdolny uczeń”? :)
Bo miało, dlatego chciałem pisać osobne teksty, żeby wyszczególnić każdą minipowieść, ale też ująć wrażenia w zbitej formie, wspomnieć tylko o najważniejszym. Najgorsze jest to, że patrzę na te 7 akapitów i dalej uważam, że powiedziałem tylko o najważniejszym ;p „Serc Atlantydów” nie traktuję do końca jako zbioru nowel – one się łączą znacznie bardziej niż „Cztery pory roku”, gdzie King robi najwyżej jakieś nawiązanie w formie ciekawostki. Tam żyjemy z tymi samymi bohaterami, a końcowe uczucie po zamknięciu książki miałem takie, jakbym przeczytał wspaniałą, wielowątkową powieść (tak, już przeczytałem, tekst niebawem, zapewne zbiorczy dla całej książki, bez podziału na osobne minipowieści/opowiadania – choć o „Małych ludziach w żółtych płaszczach” mógłbym się rozpływać godzinami, majstersztyk…). Innych zbiorów nie czytałem, ale z opowieściami na każdą porę roku zżyłem się tak, że niewiele jest je w stanie przebić. Ekranizacje – dwie przecudowne, jedna dobra, ale w zetknięciu z minipowieścią niesatysfakcjonująca :) „Skazani…” dla mnie nie są najlepsi, a co jest… to już niedługo. Freemana uwielbiam oglądać na ekranie, nawet jeśli widzę, że często gra podobnie, a jego postaci już z gruntu nie da się nie lubić, bo tak są skonstruowane. Jego nagrodą jest lista ról, jakie zagrał, i lista reżyserów, z którymi współpracował.
Owszem, następny „Zdolny uczeń” (w nowym wydaniu „Pojętny…”). Kończę czytać, choć i tak bardzo dobrze pamiętam ten tekst z ostatniej lektury – wrażenie raczej nie uległo zmianie, a jeśli tak, to niewielkiej.
Czasem tak jest, że człowiek nie chce albo obawia się, że nie da rady napisać coś więcej, a w trakcie wychodzi całkiem co innego. W przypadku „czterech” idzie się akurat na temat każdej wypowiedzieć dosyć, i spoko, że robisz to osobno. Tylko na temat „Metody oddychania” jest najmniej do opowiedzenia.
Być może i masz rację, ale powieść to też nie jest, więc ja tam bardziej jako zbiór oceniam. :) Jeśli nie czytałeś żadnego zbioru opowiadań Kinga to niedługo będziesz miał okazję, bo premiera za kilka tygodni. ;)
„Zdolny uczeń” to znowu bardzo dobra rola McKellena. Cholera, kusisz mnie, żeby sobie odświeżyć ten zbiór i filmy. :)
Myślę, że gdybym pisał tekst zbiorczy, wyszedłby o wszystkim i o niczym, a tak – trochę więcej pracy, ale myśli sensowne, ułożone. „Metoda oddychania” nie spodobała mi się przy pierwszej lekturze, a teraz już jej prawie nie pamiętam. Niewykluczone, że właśnie przy tej nowelce nie będę miał o czym pisać :)
Tak, „Serca…” to zbiór, w żadnym wypadku powieść, ja tylko wspomniałem, jak je traktuję czytelniczo, nie formalnie. Po prostu myśląc o tej książce, automatycznie kojarzę ją jako całość, a nie zestaw, z którego mogę coś wyjmować i traktować oddzielnie. To duża umiejętność Kinga, że mimo odrębnych historii tak zgrabnie to wszystko połączył. Co do zbioru opowiadań: chyba się nie skuszę i będę wolał nadrabiać starsze książki Mistrza. Na nowości przyjdzie czas, a na razie magnetyzuje mnie „Dallas ’63”, „Cmętarz zwieżąt”, „To” i wiele innych ;p Ty znasz inne zbiory opowiadań Kinga? Który plasuje się zaraz za „Czterema porami roku”? (jeśli mi jeszcze napomkniesz o ulubionych opowiadaniach, to będę wdzięczny!).
McKellen był w „Uczniu szatana” znakomity, tu się zgodzę. Sam film na pewno oceniałbym wyżej, gdybym nie widział go zaraz po lekturze, w dodatku tak emocjonującej. Odświeżaj, odświeżaj, to są świetne rzeczy. Ode mnie będą jeszcze trzy teksty na zachętę :) (albo dwa na zachętę i jeden przeciwnie, choć obiecuję podejść do „Metody…” z czystym umysłem).
No bo to jest taka książka rozbita na części właśnie. Coś w stylu WnZ Brunnera (chociaż tam bardziej zaawansowanie), że tworzy jedno, a każdą z osobna też można czytać.
Jeśli chodzi o pozostałe opowiadania/nowele to z tych najlepszych wg mnie byłoby tak:
Prosektorium numer cztery, Siostrzyczki z Elurii, Obiad w Gotham Cafe i Jazda na Kuli – ze zbioru „Wszystko jest względne”;
Cadillac Dolana, Crouch End, Mają tu kapelę jak wszyscy diabli – ze zbioru „Marzenia i koszmary”;
Mgła (to w zasadzie też nowela, ale w zbiorze opowiadań, więc niech będzie), Tratwa, Nona – ze zbioru „Szkieletowa załoga”.
Pewnie jeszcze coś by się tam znalazło, ale czytałem te zbiory stosunkowo dawno, więc nie pamiętam w 100%. Moim zdaniem „Szkieletowa załoga” by Ci się spodobała najbardziej, bo tak : Tratwa to kapitalna opowieść grozy w klimacie Poego, a Mgła ma też swoją ekranizacją Darabonta i też jest bardzo dobrym horrorem – z tym że zakończenie lepiej mi się podobało w filmie, bardziej dramatyczne. Widziałeś ten film?
Też właśnie świeżo po lekturze podszedłem do oglądania ekranizacji. I bardzo dobrze to pamiętam, bo to było na święta bożonarodzeniowe, bodajże 2011 rok. Skazanych w Wigilię oglądałem, a „Ucznia” w pierwszy lub drugi dzień świąt. I szukałem na necie właśnie „Stand by me”, ale nigdzie nie było.
Całkiem trafne porównanie do Brunnera – oczywiście też traktować je należy z dystansem, ale formalnie chodzi o coś podobnego ;)
Dzięki, dzięki! Czytając w przyszłości zbiory opowiadań Kinga (wspominałem już, że po krótkie formy sięgam niechętnie, jak po westerny i filmy Tarantino, a potem zazwyczaj i tak z wszystkich jestem zadowolony? :D), na pewno będę zerkał, czy nie podałeś jakiegoś tytułu, lubię mieć taki punkt odniesienia.
Z „Wszystko jest względne” pochodzi opowiadanie, na podstawie którego nakręcono jedną z moich ulubionych ekranizacji Kinga i jednocześnie jeden z horrorów, które lubię najbardziej, „1408”.
„Mgłę” widziałem. Zdecydowanie najmniej udana adaptacja Darabonta, ale i tak – jak pamiętam z seansu sprzed kilku lat – niektóre elementy mi się podobały i ostatecznie dałem na FIlmwebie 7/10. A zakończenie… znów polecę skrajnością: jedno z najbardziej zaskakujących, jakie widziałem w filmach. Tylko ten dramatyzm jest aż przesadzony, to jest aż za mocne, dzieli ludzi na tych, którzy się końcówką zachwyciły, i tych, którym takie rozwiązanie zepsuło ostateczne wrażenie.
Ja „Stań przy mnie” i „Skazanych na Shawshank” widziałem przed lekturą, tylko „Zdolnego ucznia” zaraz po. „Stand by me” jest cudowne, oglądałem w środku dnia, w wakacje, gdy akurat za oknem prażyło niemiłosiernie, i ten letni, wspaniały klimat pamiętam do dziś, wracając regularnie. Teraz jestem już po powtórnej lekturze „Ciała” i… napiszę niedługo :) A filmy oglądane w święta pamięta się dłużej i lepiej, nawet jeśli są nieświąteczne i mówią o więzieniu albo hitlerowskich zbrodniarzach, o! :P
Wiadomo, Brunner zrobił to mega konkretnie, ale strasznie lubię takie oryginalne konstrukcje w książkach. Szykuję się za jakiś czas na „Grę w klasy”, bo tam też jest czytanie w nieco innej formie. :)
Racja, te opowiadanie się tam znajduje. Film oglądałem wcześniej z ulubionym aktorem Samuelem i mi się podobał. Ale po przeczytaniu i ponownym obejrzeniu już mi się tak nie podobał. Samo opowiadanie też moim zdaniem nie jest tym jednym z najlepszych w zbiorze. Ale to moje zdanie.
Najmniej udana pod względem efektywności pewnie masz na myśli. Bo sama adaptacja jest dość wiernie odtworzona, tylko zakończenie jest znacznie lepsze, niż w oryginale, bo tam tak dramatycznie nie było. A ja lubię takie „jeb” na koniec, bo nie może być zawsze happy end. :)
To zajebiste, jak czasem jakiś film, muzyka, książka czy coś, po co sięgamy często, kojarzy się z danym wydarzeniem, miejscem, czasem. I w ten sposób „Stand by me” zapisał Ci się trwale w głowie. :D
Taak, Cortázar i początki hipertekstu… na filologii polskiej sporo się o tym mówi ;) Jeszcze przede mną, do tej pory nie miałem styczności, ale nasłuchałem się już wystarczająco dużo i na pewno sięgnę.
Ja „Mgły” nie czytałem, więc nie mogę porównywać. Chodzi mi o wykonanie, realizację, to, w jaki sposób trafił do mnie film w oderwaniu od pierwowzoru. No i fabularnie znacznie bardziej wolę inne prace Darabonta. Ja też lubię szokujące zakończenia, o to w nich chodzi, tutaj takie było aż z nawiązką :D
To jest najpiękniejsze, przechowywanie i pielęgnowanie wspomnień w przedmiotach codziennego użytku, muzyce, filmach, książkach, ludziach… Z takim sentymentalnym podejściem już trudno obiektywnie wierzyć swojej ocenie, ale nikomu nie pozwoliłbym odebrać sobie takich odczuć :)
To samo ja, ale na pewno już nie w tym roku, bo się zaległości czytelniczych zarobiło i do tego aktualnie wydawane.
Być może bardziej przypadnie Ci do gustu po przeczytaniu opowiadania. Tak mi się kiedyś zdarzyło. W każdym razie, jeśli już będziesz brał się za zbiór opowiadań Kinga to polecam „Szkieletową” lu „Wszystko jest względne”.
Dokładnie tak. Subiektywne odczucia na pierwszym miejscu. :)
Dzięki, na pewno wezmę to pod uwagę. Na razie będę kontynuował Kinga powieściowo, ale może na jakiś luźniejszy czas wrócę do krótszych form.
Właśnie podoba mi się w tym filmie to, że wszystko ujawnia się na końcu i przez cały film nie wiemy co kombinuje bohater ;)
Według mnie taki sobie ale nie jestem jakimś fanem tego typu ;)
Naprawdę świetna książka, długo czytałam ale warto!
Oglądałem film, niestety nie czytałem książki. Pamiętam że był świetny i chyba do dziś jest w topce filmów w światowych rankingach. Pozdrawiam!