[Z zakurzonej półki] Przez cienie ku barwnym krainom… TOM II
Kroniki Amberu to monumentalna scheda po wielkim klasyku literatury fantastycznej – Rogerze Zelaznym. Pisana na przestrzeni ponad dwudziestu lat, dostarczała milionom czytelników przewrotnych przygód, zabójczych intryg i tajemnic w kręgu królewskiej rodziny, która kontaktowała się ze sobą za pomocą kart tarota, przemierzała bezkresne Cienie i uczestniczyła w politycznych, wojennych, ale też miłosnych zawirowaniach. I trzeba przyznać, że to olbrzymi kawał historii fantasy. Dziś sięgam po drugi pięcioksiąg sagi, inaczej: Kroniki Merlina. Pierwsze pięć powieści zwane były Kronikami Corwina (moją recenzję możecie znaleźć TUTAJ). Kto był już na wycieczce po Amberze, ten wie, jakie więzi łączą obu panów. Pozostałym należy się drobne wyjaśnienie…
Tym razem głównym bohaterem i narratorem zarazem jest Merlin – uzdolniony informatyk, a szerzej: czarodziej, syn księcia Amberu Corwina i Dary z Dworców Chaosu, przedstawicieli dwóch skrajnych światów. Od jakiegoś czasu jego przeciętne życie w Cieniu Ziemi zaczyna nosić wszelkie znamiona nieprzeciętności; ewidentnie ktoś próbuje chłopaka zabić, podejmując próby co roku, zawsze 30 kwietnia. Aby wyjaśnić tę sprawę i przestać żyć w ciągłym niebezpieczeństwie, Merle postanowi nie uciekać dłużej przed wyjątkowym dziedzictwem i podjąć próbę wyjaśnienia tych tajemniczych zamachów. Niestety, dopiero wtedy niebezpieczeństwo może przybrać przerażające, nieziemsko realne kształty. Gdy czarodziej walczy o przetrwanie i brnie w poszukiwaniach zaginionego ojca, my ponownie wkraczamy w świat intryg, układów, knowań i kłamstw, tym razem silnie okraszonych magią. Co dostajemy w zamian? Cóż, Chaos, a może raczej bardziej swojsko – chaos.
Zelazny jak mało kto potrafi rozpoczynać swoje opowieści. Ponownie zostajemy wrzuceni w samo centrum zdarzeń, które intrygują i każą stawiać dziesiątki pytań. Dzięki temu potraktowałem historię Merlina jako oddzielną fabułę i obdarowałem czystą kartą. To dobre wyjście, ponieważ przechodzimy zmianę bohatera dość znaczącą, ojciec i syn różnią się od siebie, ich problemy przybierają inny kształt, różne są także metody działania (Merlin jest mniej doświadczony i mniej zdecydowany, ale jego atut to rozważna magia). Przewaga pozostaje (nie)stety po stronie ojca. Czarodziejowi brakuje konkretnego rysu, nie ma choćby częściowej władzy nad tym, co się wokół niego dzieje, kolejne fakty i starcia miotają nim jak kukiełką, a jego jedyną reakcją obronną okazuje się magia. Taki miał zapewne być, zagubiony w zdradzieckiej sieci Amberu, ale przez to nie zapamiętuje się go tak jak Corwina. A inne postaci? Zachowano na szczęście ciągłość względem poprzednich tomów i umieszczono znajome imiona także w historii Merlina, obok zupełnie nowych, a że można zauważyć ewolucję ich osobowości, tym przyjemniej się o nich czyta.
Autor potrafił tchnąć w tę opowieść ducha przygody. Znów faszeruje narrację błyskami tajemnic, plamkami niedopowiedzeń, które stanowią podłoże dalszych tomów – magicznie wyjaśniających naszkicowaną problematykę. Ponownie mamy do czynienia z relacją pierwszoosobową, a zatem jest zaletą, że Merlin to ktoś inny – inaczej mówi, na inne rzeczy zwraca uwagę, nie jest kalką ojca. Choć ich relacje są znikome, czuje się rodzinną więź i jakieś wewnętrzne podobieństwo. Informatyk w dalszych tomach używa sztuczek ojca, o których dowiedział się podczas długiej rozmowy jeszcze z pierwszego pięcioksięgu. Mam tu na myśl np. sztukę dialogu, z której zapewne żal było Zelaznemu zrezygnować. To zdecydowanie jasny punkt Kronik Amberu. Gdy na najbliższych stronach widziałem nawał linii dialogowych, spodziewałem się atrakcyjnej w odbiorze wymiany zdań, wartkiego starcia charakterów i postaw. Zwykle byłem zadowolony.
Coś jednak sprawia, że drugi tom trochę odbiega poziomem od pierwszego. Żeby jednak uściślić – Zelazny pisze lepiej, wyeliminował sporo irytujących zwyczajów w warsztacie, powieści są językowo bogatsze i nie rażą już zbyt kwiecistymi opisami (np. podczas wędrówek przez Cienie – to pozwoliło jeszcze bardziej zdynamizować akcję). Jest jednak coś innego, o czym napomknąłem już wcześniej: chaos! Nie ten fantastyczny, ale fabularny. Autor wprowadza mnóstwo postaci drugoplanowych i nie rozwija ich losów, pozwalając im znikać z kart powieści równie prędko, jak się pojawiły, nie życząc nawet szerokiej drogi. Akcja jest szybka i ciekawa, lecz mimo sporej objętości przeładowana wątkami, nowymi faktami, które chce się śledzić tylko do czasu, gdy ma się nadzieję na ich prawidłowy rozwój. Zdarzają się świetne rozwiązania – w tym choćby pomysłowość Zelaznego w sięganiu do znanych tekstów kultury – ale też zupełnie nietrafione, przez co otrzymujemy historię mocno nierówną (co jednak przy tak epickiej opowieści było trudne do uniknięcia). Chwilami kuleje także płynność biegu wydarzeń – zauważyłem pewien schemat fabularny: dzieje się dużo, a wtedy na scenę wchodzi bohater, któremu trzeba o tym opowiedzieć. Zatem Merlin opowiada w formie krótkich zdań („I opowiedziałem mu wszystko od tego do tego czasu, pomijając jednak to i to”). Potem dochodzą kolejne zdarzenia i znów – inna osoba. Takie stopniowe zbieranie opinii i wplątywanie w intrygę następnych osób wydaje się drogą na skróty, jakby autorowi brakowało oryginalnych pomysłów na upiększenie cyklu.
A jednak to wciąż fantasy, które onieśmiela swym ogromem i oferuje świetną rozrywkę na długie wieczory. Zelazny pisze swobodniej, częściej żartuje w sposób, który wywołuje szczery chichot, i po prostu wie, jak i o czym pisać, by pozostawić przy sobie odbiorców do ostatnich stron. Tym bardziej szkoda, że zakończenie rozczarowuje, a w nowym polskim wydaniu im dalej w las, tym więcej językowych potknięć, literówek i znikających znaków. Jeśli pragniecie wreszcie poznać Dworce Chaosu, to nawet chaos fabularny nie przeszkodzi wam w dobrej zabawie. Ja stawiam na przygody Corwina, ale i Merlin miewał chwile niezwykle elektryzujące. W końcu co rodzina, to rodzina.
Podsumowanie:
Tytuł: Kroniki Amberu (Tom II)
Autor: Roger Zelazny
Wydawca: Zysk i S-ka 2015 (premiera: 1985-1991)
Moja ocena: 6+/10
Ja właśnie zagłębiam przygody Corwina i wiem na pewno, że drugi tom niedługo trafi w moje ręce! To jest świetne :)
Tak, przygoda do zapamiętania na długo! ;)
Muszę powiedzieć, że — chociaż od razu zastrzegam, że drugiego tomu sobie jeszcze tak jak pierwszego nie odświeżyłam — z drugiego pokolenia Amberytów Merlin wyróżnia się na plus (syn Randoma — ten to dopiero był biedak zagubiony!). Mnie ujęło zwłaszcza połączenie magii i informatyki (Ghostwheel!), chociaż nie mogę darować Zelaznemu, że jakoś tak wykosił zbyt prosto Corwina z intrygi.
Za to cała psychodelia lat 80. (strasznie widać, że kroniki numer jeden powstawały w innej dekadzie, a dwa — w innej) oddana jest przefantastycznie: bar na skrzyżowaniu Lewisa Carrolla i narkotykowej wizji to jedna z moich ukochanych scen literackich w ogóle :).
Ale to, o czym wspominasz — ta metoda narracji polegająca na streszczaniu bohaterom, co się działo, żeby i czytelnik przy okazji zyskał jako-taką jasność — widać już w pierwszym pięcioksięgu. Po prostu to, co nazywam niejaką telenowelowatością „Amberu” dochodzi tu do głosu ;).
No i to, czego najbardziej mi zawsze żal na końcu przygód Merlina: że to wcale nie miał być koniec, a niestety tak wyszło (są jeszcze chyba ze dwa-trzy opowiadania, ale to wszystko; a bardzo widać, że miał być ciąg dalszy i dlatego zakończenie może rozczarowywać).
Przede wszystkim: zaczytywałem się kilkakrotnie w Twoich tekstach (dwa bodaj były…) po powtórnej lekturze 1. tomu „Kronik Amberu” – sporo ciekawych spostrzeżeń, które poukładały mi w głowie kilka faktów (i były pomocne w trakcie dłuższej przerwy pośrodku rozległego tomiszcza). Syn Randoma – fakt, łatwo nie miał, ale bardzo przypadł mi do gustu pod względem kreacji postaci. Co do Ghostwheela, to jedno z ciekawszych rozwiązań fabularnych, choć do końca nie wiem, czy bardziej się nim zachwycałem, czy zastanawiałem nad powodem wprowadzenia takiego dziwactwa :) Mnie też dręczył ten Corwin na dalekim planie intrygi, właściwie w całym drugim tomie nie zbliżył się do głównych wydarzeń tak, jak tego oczekiwałem (a co jak co, tęskniło się trochę za nim, zwłaszcza tym zdecydowanym charakterem i mięsistą narracją!).
Lewis Carroll był tak niespodziewany, że nie mógł nie zapaść w pamięć i nie zrobić olbrzymiego wrażenia. Te pokręcone wizje mocno odświeżyły „Pięcioksiąg Merlina”, bo były usytuowane gdzieś tak w środku, gdy pewne elementy zaczęły już nużyć i drażnić…
Ja tę aluzję do telenowel ukradłem chyba Tobie – przeczytawszy o niej, z marszu się zgodziłem i zacząłem powtarzać jak własną mantrę. Natomiast w kwestii tego streszczania: przytaczanie ostatnich wydarzeń np. na początku tomów (coś à la „w poprzednich odcinkach” – #telenowela) to jedno, było konieczne, gdy czytało się książki w czasach ich powstawania, natomiast ja zwróciłem tu uwagę na samą warstwę dialogową Merlina, który w toku fabuły musi tłumaczyć to, co do tej pory przeżył, każdej napotkanej osobie, z którą troszkę dłużej pobędzie. I to nie są już streszczenia, tylko jednozdaniowe sygnały, że właśnie opowiedział wszystko, co było w 3 tomach, i minęła przy okazji cała noc. Na miejscu Merlina dostałbym białej gorączki, musząc co tydzień zdawać sprawozdanie z pięciuset stron swojej historii :)
Saga mogłaby jeszcze trwać latami, ale życie nie wybiera – tym bardziej jestem w stanie usprawiedliwić mierne zakończenie, choć oczywiście żal…
O, to bardzo miłe coś takiego przeczytać, dzięki :)!
Z Ghostwheelem to jest trochę tak, mam wrażenie, że to jest interesująca próba połączenia tej specyficznej magii Amberu i nowych technologii. I to nawet taka, która wykracza poza ramy tej techniki z lat 80., bo Ghostwheel to jest trochę taki cieniowy smartfon z przydatnymi funkcjami, który pomaga ogarniać Cienie, a jeszcze niezłe AI z pokręconym instynktem rodzinnym z niego ;). Lubię to, że Merlin naprawdę jest tym informatykiem, a nie że to tylko taki kamuflaż. Tak samo jak Corwin właściwie jest tym żołnierzem.
Jak odświeżę sobie Kroniki Merlina, to zwrócę uwagę na to nieustanne tłumaczenie Merlina (biedny!), żeby się do tego odnieść na świeżo. Tekst na pewno będzie ;).
Tak, też spodobało mi się to, że życie i działalność Merlina na Ziemi nie były fabularną atrapą, ale coś za sobą niosły. No i sama postać Ghostwheela, która oprócz niezaprzeczalnych zalet, jest jakimś rodzajem maskotki, którą się bezwarunkowo lubi ;) Jak mówi do Merlina per „tato”… – ten uroczy instynkt rodzinny, o którym wspomniałaś.
Czekam na powtórkę i wpis ;)