[Z zakurzonej półki] Grobowa rewia
Uwielbiany przez widzów aktor nie może sobie poradzić z namolnym prześladowcą. Od wielu tygodni ktoś płata mu nieprzyjemne figle: a to w garderobie leży szminka z wbitą szpilką, a to ktoś przynosi kwiaty dzikiego czosnku, nocami krząta się po ogrodzie posesji gwiazdy bądź sprasza na fikcyjne przyjęcie całą śmietankę środowiska. Skrajnie poirytowany Jimmy Sutane nie wie, jak zaradzić tej sytuacji. Poprzez zaprzyjaźnionego pisarza prosi Alberta Campiona o pomoc. Ten wsiąka w życie cyganerii artystycznej, ekscentrycznych gwiazd teatru, zatapia się w meandrach póz, masek i aktorskich tricków – odwiedza rezydencję aktora i poznaje towarzystwo, w jakim żyje. Po pewnym czasie pojawia się trup, a kłopot prześladowań nagle schodzi na dalszy plan. Do tego Campion zakochuje się w żonie Jimmy’ego i w rezultacie sprawa nabiera bardziej osobistego tonu.
Mylą się ci, którzy po takim zarysie oczekują klasycznej zagadki zawartej w zamkniętym pomieszczeniu i o ograniczonym kręgu podejrzanych. Dość szybko opuszczamy miejsce zbrodni, by błądzić wokół niej z miernym zaangażowaniem. Zanim jednak do tego dojdzie, musimy przebrnąć przez długi początek poprzedzający morderstwo, a ten nie odznacza się takim napięciem, jakim powinien – nie czujemy zapachu zbliżającej się śmierci i potrzeby, by śledzić każdy szczegół narracji. Choć mimowolnie to robimy, nie zyskujemy wiele. Każda poszlaka wskazuje tę samą osobę, pozostałe postaci nikną gdzieś w rozmytym tle. Przewijające się sylwetki niespecjalnie intrygują; nie ma szans, by na każdą patrzeć inaczej i obstawiać mordercę z wypiekami na twarzy, jak to odbywa się u największych klasyków, gdy zamykają swoje literackie dzieci w jednym pokoju i każą bawić się ze sobą.
Tutaj Campion krąży, rozmawia z lokatorami i przyjacielem (z czego niewiele wynika), rozmyśla o swoim zauroczeniu i obserwuje, pozwalając wydarzeniom przenikać się na kartach powieści. Przyciągać może teatralny światek pełen ekscentryzmu. Aktorska sztuczność przechodzi na relacje między postaciami. Dostajemy starą szkołę kryminału i literatury w ogóle – formalizm, uprzejmość salonów, ale też ukryte podteksty. To wszystko mogłoby porywać, gdyby autorka zdecydowała się podążyć za zasadą „więcej i lepiej”. Kryminały, które nie oszałamiają intrygą i toczą się raczej nieśpiesznie, powinny mieć w zanadrzu nie jeden, a kilka twistów albo wwiercać się w pamięć niebanalną atmosferą. Tutaj tego nie ma. Brakuje błysku elokwencji jak u Christie, tej zręcznej gry z czytelnikiem. Allingham potrafi podsuwać tropy i kluczyć wokół rozwiązania, ale czyni to schematycznie i bardzo niekonsekwentnie. Kilka zupełnie nietrafionych rozwiązań studzi zainteresowanie czytelnika, który zaczyna podchodzić do toku śledztwa z dystansem, a stąd już krótka droga do tego, by bohaterowie, a nawet samo zakończenie, nie zostali zapamiętani po zamknięciu książki. Tak jak było w moim przypadku.
Tancerze w żałobie oferują momenty interesujące, a przez pewien czas odczuwałem nawet żywe zaciekawienie poszukiwaniem mordercy, ale bardzo szybko ten stan niknie. To na pewno wina statyczności zdarzeń, braku napięcia, może też błądzenia dookoła samej sprawy (monologi o tragicznym wymiarze miłości, nudnawe rozmowy w różnych sceneriach, niewiele wnoszące do fabuły…) albo postaci, których portrety psychologiczne nie są wiarygodne, a wręcz, poprzez swą ostentacyjną wybuchowość, zbliżają się niebezpiecznie do karykatur. Być może autorka ma w swoim dorobku kryminały znacznie ciekawsze i zagadki warte przywoływania po skończonej lekturze. Chętnie je poznam, ale żółta kartka dla Margery Allingham uczyni mnie przy następnym wyborze o wiele ostrożniejszym.
Podsumowanie:
Tytuł: Tancerze w żałobie
Autor: Margery Allinghton
Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie 2014 (premiera: 1937)
Moja ocena: 5-/10
Tekst jest oficjalną recenzją dla portalu lubimyczytać.pl
A trzeba się było trzymać naprawdę zakurzonej półki a nie dawać się złapać na lep współczesnego marketingu :-). Jej „Jak najwięcej grobów” jest całkiem, całkiem… , o ile ktoś lubi staroświeckie, angielskie kryminały.
Ale ta książka właśnie obrosła takim kurzem (nieważne nowe wydanie!), że przykro było minąć bez zwrócenia uwagi ;) Choć teraz widzę, że niewiele bym stracił. Staroświeckie, angielskie kryminały lubię, tylko niech posiadają przy tym szalenie ciekawą intrygę – wtedy biorę w ciemno.
Gdzie tam Christie czy Doyle’owi do szalenie ciekawej intrygi, przynajmniej wg dzisiejszy kryteriów :-).
Ja wciąż pozostaję przy kryteriach wczorajszych :D
Podzielam w pełni Twoje zdanie. Książka ma wiele fabularnych 'dłużyzn’, które sprawiają, że przebrnięcie przez niektóre rozdziały jest wielką sztuką.
Znacznie bardziej spodobałaby się Tobie Dorothy Sayers, chociażby
http://bonito.pl/k-90208161-czyje-to-cialo
pozdrawiam :)
No właśnie, chciałem sięgnąć po klasykę trochę mnie wyeksploatowaną – choćby z kręgu czasowego Agathy Christie – ale trafiłem niefortunnie. Czytałem Twoją recenzję, jednak już po tym, jak zamówiłem egzemplarz „Tancerzy w żałobie” :) Dzięki za polecenie, jeśli sięgnę po Sayers, to zacznę od tej powieści. Trzeba przyznać, że C&T wykonuje ostatnio świetną pracę dla klasyki kryminału na polskim rynku
Ja tymczasem pozostanę sobie przy moich ulubieńcach, „których prawie nikt nie zna” – Patricku Quentinie i Josephine Tey :)
Patrick Quentin, Josephine Tey – uwielbiam !! Ich powieści też wydawało C&T.
pozdrawiam :)
Ja bardzo lubię Christie, a z Sayers czytałam ” Czyje to ciało” i „Klub Bellona” i mam po nich miłe wrażenie, nie aż tak jak po Christie, ale zawsze jest to jakiś ekwiwalent, kiedy przeczytało się już prawie wszystkie powieści Christie :) Czytam sobie „Kroniki brata Cadfaela”, są lepsze i słabsze, ale jak dla mnie miła lektura, no i moje ukochane średniowiecze :) Niektóre książki Gardnera jeszcze czytałam, ale one też są nierówne.
Będę teraz podchodzić z niepokojem do „Tancerzy w żałobie”, bo czekają już dłuższy czas na mojej półce :S Natomiast czeka też na mnie „Mój syn mordercą?” Quentina.
Do Gardnera nie mogę się zebrać – mam wrażenie, że te kryminały nie zaoferują mi tego, czego dostarczyły do tej pory książki lubianych autorów. No i jest ich baardzo dużo… „Mój syn mordercą?” był recenzowany przeze mnie na blogu, ogromnie polecam, bo oprócz tego, że mam do książki sentyment (jako jednego z pierwszych przeczytanych kryminałów), uwielbiam do niej wracać ze względu na emocje, jakie dostarcza poprzez śledzenie losów bohaterów. Lekki styl i umiejętność budowania napięcia również przyciągają ;)
Życzę powodzenia z Allingham – może akurat będziesz miała lepsze wrażenia!
Z Gardnera moją pierwszą książką była „Sprawa nieostrożnego kotka” i ona akurat mi się spodobała, słabe natomiast były „Aksamitne pazurki” :) Generalnie to kwestia wahań w poziomie tomów, tak jak u Ellis Peters z Cadfaelem- „Pole garncarza” świetne, a np. „Uczeń heretyka” taki sobie :) Z Quentina jeszcze nic nie czytałam, więc ten będzie pierwszy, ale to pewnie uda się przeczytać jak sesja dla mnie minie :) Podobnie z Allingham :)
To książka, która mnie nie przyciąga. Jeśli sięgać po kryminał to już taki pełnokrwisty :)
A jakie są dla Ciebie pełnokrwiste? Coś nowszego – Skandynawia, Polska? – czy klasyka: bardziej Doyle, Christie czy czarny kryminał? :) Pytam z ciekawości, bo ilu ludzi, tyle gustów, a kryminał to wbrew pozorom dość pojemny gatunek.