[Z zakurzonej półki] „Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!”
Nadeszła pora zebrania. Słońce hojnie oświetlało miejsce spotkania, snując się po chłopięcych twarzach. Wiatr delikatnie przemykał między nimi, a niecierpliwe pochrząkiwania rozpierzchły się na wszystkie strony plaży. Secrus wyłonił się nieśpiesznie z dżungli, ujął w dłoń przysypaną suchym piaskiem konchę, zadął z całej siły i począł perorować:
– Jesteśmy tu z powodu wybuchu wojny nuklearnej! – Krzyknął doniośle, skupiając uwagę zgromadzonych. – Banda dzieciaków z brytyjskich szkół, ewakuowana z miejsca zagrożenia i uwięziona na tropikalnej wyspie w wyniku katastrofy lotniczej. Musimy radzić sobie sami, rozpalać ognisko i utrzymywać dym, który dostrzegą dorośli, gdy będą mijać wyspę na swoich okrętach. Mamy tylko siebie i aby przetrwać, powinniśmy ustalić prawa. Podzielić się obowiązkami, wprowadzić demokratyczne zebrania, nauczyć się pielęgnować wewnętrzne dobro. Nie możemy zapomnieć, dlaczego to wszystko robimy! Musimy być dzielni i zgodni, bo w przeciwnym razie pozabijamy się na tym odludziu, trawieni strachem przed bestią, pałający brutalnymi instynktami dyktowanymi przez głód; brudni i wynaturzeni. Kto się ze mną zgadza? Kto pragnie uznać mnie wodzem i dążyć do wybawienia, przestrzegając podyktowanych praw? Podnieście ręce w górę i zawyjcie!
Po kręgu półnagich ciał przebiegł jednogłośny ryk. Trwał kilka minut, a im dłużej i głośniej rozbrzmiewał, tym wyraźniej dało się słyszeć w fali dźwięku dzikie zawołania, dalekie od dziecięcej beztroski. Oderwane od okrzyków podniecenia, wydawały się groźne, jakby wychodziły z wnętrza czegoś, o czym strach nawet wspominać. Secrus nie przypuszczał, że zgromadzeni już w chwili aklamacji zapomnieli, o czym mówił. Chcieli pamiętać, ale nie przeceniajmy ludzi, tym bardziej niedojrzałych. W ich okrzyku tkwiła wola mocy, która zapowiadała klęskę. Rozeszli się w milczeniu i jeszcze tylko przez chwilę wierzyli w szczęśliwe zakończenie.
No, starczy już, dość tej grafomańskiej zabawy, bo parę ważnych słów muszę o „Władcy much” powiedzieć. Chyba trudno znaleźć osobę, która chociażby nie słyszała o najpopularniejszym dziele Williama Goldinga, a która nie przechodzi obok literatury wszelakiej z cichym prychnięciem. Wiemy, że to powieść alegoryczna, czerpiąca z filozofii Nietzschego, że zapisała się w kanonie motywu dystopii. Warto znaleźć czas i wczytać się we „Władcę much”, ale także przy lżejszym odbiorze książka zaoferuje wam po prostu dobrą opowieść, której walorem jest prawda oraz język tę prawdę objawiający. Chłopcy wspinają się na skały, by mieć pewność, że są na wyspie, rozpalają ogień, ustalają prawa, chcą się bawić, póki nie odnajdą ich dorośli. Wydaje się, że to pozycja idealna na wakacyjną lekturę i jednocześnie dobry materiał dla młodszych odbiorców. Wrażenie znika, gdy zrozumiecie, o co tutaj chodzi oraz jak bardzo krytyka ludzkiej natury może uderzać, walić po twarzy z siłą rozpędzonego stada.
Pochłonięty przez opowieść, powoli odbierałem informacje, które zamieniały sielankę w dramatyczną scenerię. Stopniowa utrata cywilizacji – skodyfikowane prawem zwyczajowym zachowania ustępują miejsca naturalnym instynktom, a natura to dzikość, barbarzyństwo, gromadomyślenie. „Władca much” jest książką, w której liczą się zmiany. Obserwujemy je częściej niż wydarzenia, śledzimy to, co niesie za sobą akcja uważniej niż samą akcję. Sam fakt, że Goldingowi udało się wysunąć na pierwszy plan treść przenośną, czyni tę lekturę wyjątkową. Dzieło cechuje pewna prostota, ale tylko powierzchownie, bowiem już postaci młodych chłopców, które mogłyby opierać się na schematach, przyciągają do lektury najskuteczniej. Są różne, czasem skrajne i niebywale dobrze zarysowane jak na skromną objętość powieści i fakt, że przecież trzeba było tę krótką narrację rozdzielić między najważniejsze sylwetki. Być może też „Władca much” jest jedną z bardziej przystępnych książek spośród „wielkich klasyków” (tytuł nadany orientacyjnie – istnieją lektury, które po prostu tkwią zasłużenie w kulturze i nie mają zamiaru się stamtąd wynosić). To powieść oparta na dialogach, przerywanych gdzieniegdzie przez bardzo sensualne opisy przyrody, wprowadzające klimat odosobnienia, gdzie jedynym neutralnym towarzyszem jest właśnie nieokiełznana natura. Cała reszta to zabawa, traktowana śmiertelnie poważnie…
Tak już jest, że pisząc o książce, która ma na swoim koncie mnóstwo rozpraw i interpretacji, najczęściej wychodzi zbiór chaotycznych myśli. „Władca much” to dzieło nie dla każdego, choć uważam, że każdy powinien go zakosztować. Jeśli do kogoś nie trafi warstwa alegoryczna, to książkę porzuci. Ja zostałem nią kupiony, choć zwróciłem też uwagę na mankamenty: opisy zdarzeń niezrozumiałe zawsze przy pierwszym przeczytaniu, jakby kulała ich obrazowość, ponadto prosta w gruncie rzeczy tematyka narażona na przewidywalność i w moim wypadku brak fragmentów, przy których wydawałbym z siebie odgłosy zachwytu. Golding potrafi opowiadać, choć lepiej mówi w sposób symboliczny. W tym też tkwi największa wartość „Władcy much”, którego serdecznie polecam, bo może się okazać, że zmieni wasz sposób myślenia, skłoni do głębszych refleksji na temat ludzi, ich natury, cywilizacji i istoty człowieczeństwa.
A ja tymczasem zaczynam kolejną znaną na cały świat dystopię, już niedługo w cyklu [Z zakurzonej półki]…
Podsumowanie:
Tytuł: Władca much
Autor: William Golding
Wydawca: Czytelnik 1992 (premiera: 1954)
Moja ocena: 7/10
O, „Władcę much” wspominam z ogromnym sentymentem. Przeczytałam powieść po raz pierwszy jako dzieciak. I czym dla mnie była? Opowieścią o grupie chłopców, którzy ocaleli i organizują własny świat.Sięgnęłam po nią drugi raz już jako osoba dorosła. I wiesz, co się stało, gdy zaczęłam ją ponownie czytać? Aż na głos powiedziałam: „O, matko!”. Zupełnie inna historia, dostrzeżenie warstwy symbolicznej i zepsucia, które dla oczu dziecka były w zasadzie niewidoczne. Jakbym skarb odkryła(;
O właśnie, bo zewnętrzna warstwa wydaje się idealna na lekką lekturę dla kilku(nasto)latka, ale jak już zaczynamy więcej rozumieć i dostrzegać, to możemy przeżyć mały szok :) To też sztuka, by dobrze wyważyć treść i język i nie przesadzić w jedną ze stron.
Właśnie tak!!!!! :-) Pięknie powiedziane :-D
Powiem tylko, że do kompletu polecam jego następną powieść „Spadkobiercy” :-)
Skoro polecasz, to „Spadkobiercy” będą drugą książką Goldinga, którą przeczytam. Jest równie krótka co „Władca much”, więc wezmę ją przy najbliższej wizycie w bibliotece. Dzięki ;)
W moim uwielbieniu do klasyki totalnie zapomniałam o „Władcy much”! Dziękuję, że mi przypomniałeś, bo sobie siedzi cichutko na tablecie od dwóch lat i totalnie ją ominęłam! :D Oficjalnie ląduje na liście buków do przeczytania w 2015 (bo tak jakoś wyszło, że do końca roku już chyba wszystko zajęcie o_O). A propos „Władcy much” to taka moja życiowa anegdotka, że nie mogłam obejrzeć ekranizacji, bo wystraszyła mnie wejściówka :D
Ahh te napięte grafiki ;)
Mówisz oczywiście o adaptacji z 1990 roku? Oglądałem dzisiaj po raz pierwszy – dla młodych wiekiem sam początek faktycznie mógł być ciut za mocny, choć dziś oczywiście nie robi takiego wrażenia :D Niemniej polecam, oczywiście po lekturze, teraz już nie powinien straszyć, a zawsze miło skonfrontować swoje wrażenia z wizją reżysera. Niedługo sięgnę po wersję z lat 60. ;)
Kurczę, aż chyba przeczytam raz jeszcze. Kiedy po nią sięgnęłam miałam bodajże 17-18 lat, fakt – zrobiła na mnie ogromne wrażenie, teraz pewnie odbiorę ją nieco inaczej i jestem ciekawa, co nowego w niej zobaczę tym razem
Ten klasyk wydaje się być wielorazowy, więc na pewno przy ponownej lekturze dojdą jakieś nowe odczytania. Sam będę do niej wracał.
Słyszałem o niej dużo, a jestem już takim człowiekiem, że jak słyszę o książce dużo to wydaje mi się, że musi to być jakiś demagogiczny gniot. Tym większe moje zaskoczenie… osłupiałem po przeczytaniu. Pozyty… no wlasnie. Nie jestem pewny jak, emocje mieszane, po prostu bigos :-)
http://historiemagii.blogspot.com/
[…] 14) Władca much – Mocny, z klimatem i widać przekaz Goldinga. Książkę recenzowałem tutaj. To nie jest film, który pozostawia trwały ślad, ale może się podobać. 15) Spacer po linie […]