[Z zakurzonej półki] Czarny sokół w czarnym świecie…
Zaczyna się klasycznie: do biura detektywów Samuela Spade’a oraz Milesa Archera przychodzi młoda, piękna kobieta o imieniu Wonderly, zlecając mężczyznom misję odnalezienia jej siostry, która uciekła z domu i przebywa w San Francisco u boku kryminalisty Floyda Thursby’ego. Wspólnik Sama postanawia śledzić bandziora i tej samej nocy ciemne zaułki zwracają miastu dwa trupy: Archera i Thursby’ego. Policja podejrzewa Spade’a, który nie posiada dostatecznych dowodów swej niewinności. Gdzie w tym wszystkim słynna statuetka warta miliony dolarów? No właśnie, na pierwszym planie, bo Wonderly to w rzeczywistości Brigit O’Shaughnessy, historyjka jest wyssana z palca, a w wielką aferę z czarnym ptakiem zamieszane są kolejne charaktery z półświatka. Cyniczny, bezkompromisowy i skłócony z całym światem Sam Spade spróbuje rozwikłać tę niełatwą zagadkę, posługując się własnym kodeksem honorowym pozbawionym barier w doborze środków działania.
O’Shaughnessy to oczywiście typowa femme fatale, nie brakuje też gnojka śledzącego Spade’a i wymachującego rewolwerem w każdą możliwą stronę, grubej ryby pozostającej przez jakiś czas w ukryciu oraz nieprzyjemnych spotkań z funkcjonariuszami policji, które z pewnością skończą się obitą szczęką. „Sokół maltański” to legenda – początek nowego gatunku ukształtowanego w latach 30. XX wieku w Stanach Zjednoczonych, zwanego czarnym kryminałem. Hammett kreuje brutalny świat swojego kraju, opartego na bezwzględnych zasadach, szeroko rozwiniętej działalności przestępczej i nierównej walce dobra ze złem. Dobro to, by zwalczyć swojego odwiecznego rywala, posuwa się do równie niemoralnych czynów. Autor wywodzi swoje postaci i atmosferę powieści z własnych doświadczeń nabytych podczas kilkuletniej pracy detektywistycznej. Czarne charaktery w mniejszym lub większym stopniu mają swój pierwowzór nie w taniej pulpie, lecz na ulicach amerykańskich miast nocą. Przerysowanie akcji „Sokoła…” służy podtrzymywaniu napięcia, która nawet – a może przede wszystkim – w dialogach nie daje czytelnikowi odetchnąć ani na chwilę.
Chcąc nie chcąc, Dashiel Hammett nie może obejść się bez porównań do najlepszego spadkobiercy jego pomysłów, Raymonda Chandlera. Powieści z Marlowem są bardziej sensacyjne, posiadają więcej momentów, w których zagrożone jest życie detektywa, górują pod względem walk oraz czasu przeznaczonego na mierzenie do siebie bronią którychkolwiek z postaci. Spade działa na mniejszych obrotach, a jego praca wydaje się równie konfliktowa, lecz odrobinę mniej niebezpieczna. Idąc dalej, jeśli oglądaliście kilka filmów z Bogartem, wiecie jak ważne jest zbudowanie odpowiednio gęstej atmosfery do tego, by rozmowa kilku ważnych ludzi ze spluwami, wsadzonych do jednego pomieszczenia, mogła przenieść emocje ze świata wykreowanego do rzeczywistości czytelnika i porządnie nim potrząsnąć. Hammet opanował to do perfekcji, przez co jego bohaterowie – ciągle coś ukrywający, milczący kiedy trzeba, ograniczający się do wymownych gestów lub łżący z pełną swobodą – idealnie odgrywają swoje role w czarnym teatrzyku intryg, knowań i kłamstw. Bardzo ważnym dodatkiem jest figurka sokoła maltańskiego, przez dłuższą część książki owiana jakby mistyczną tajemnicą, piętrząca wokół siebie sieć kolejnych zależności. Statuetka wysadzana klejnotami, którą Hammett sprawnie ulokował w krótkim wątku historycznym, jest dość nieprawdopodobna, ale stanowi dobre centrum zdarzeń. Nie łudźmy się jednak, sokół to tylko pretekst do tego, by kwintesencja czarnego kryminału mogła zalać odbiorców swym ponurym urokiem. Jeśli więc lubujecie się w takich klimatach, będziecie całkowicie zadowoleni.
Klasyczne czarne kryminały rzadko wprowadzają mnie w ogromny podziw, ale zazwyczaj potrafię je docenić i przestawić moje oczekiwania tak, by sprawiały mi frajdę. Podobnie jest z „Sokołem maltańskim”, który przypadnie do gustu osobom lubiącym męską literaturę, a ponadto będzie idealnym pomysłem na rozpoczęcie przygody z tym odłamem gatunku. Akcja brnie na złamanie karku i nie potrzebuje naszej ingerencji. Ba! nawet nie mamy zbyt wielu możliwości, by samemu odgadnąć rozwiązanie. Tu liczy się konwencja, dialogi i bohaterowie, których relacje między sobą autor rozpisał wyśmienicie. Gdyby tak jednak sędziować pojedynek Hammett vs Chandler, wygrałby na punkty ten drugi. Za Marlowe’a, który oprócz właściwych gatunkowi cech stanowi obraz bardziej realny – wzorcowy, ale nie wzorowy. W pozostałych kategoriach niech będzie remis: panowie dają radę, a ja zachęcam do odwiedzenia spowitej mgłą Ameryki. Nie daję głowy, że „Sokół maltański” was olśni, ale z wielu powodów jest wart zainteresowania nawet dziś.
PS Ktoś mi powie, co widnieje na okładce wydania przedstawionego w miniaturze? :D Patrzę z każdej strony i nie wiem, a to musi być trywialnie proste… Sokół przykryty obrusem?
Podsumowanie:
Tytuł: Sokół maltański
Autor: Dashiell Hammett
Wydawca: Iskry 1988 (premiera: 1930)
Moja ocena: 7/10
Jedna z niewielu książek, które skwitować mogę słowami „nie czytałem, ale oglądałem film” :D
W moim wypadku byłoby: „jedna z wielu książek…” – tyle filmów obejrzało się, nie wiedząc nawet, że były oparte na jakiejś powieści :) A co do „Sokoła maltańskiego” – sam najpierw widziałem ekranizację z Bogartem.
Przy czytaniu miałem problem. Co chwilę pojawiał się mi się przed oczami Bogart ;-) Po prostu film jest świetny! Ale przecież książka też jest niezła. Klasyka klasyki w odcieniu noir.
…a spór o Hammetta i Chandlera jest po prostu odwieczny (od XXwieczny;-)) i typowo fanowski. Obaj panowie są nieźli, z lekkim wskazaniem na Chandlera. Za to samo co u Ciebie, postać – Marlowe to jest Ktoś! No i tu mamy problem, bo pomimo wielu ekranizacji i aktorów znowu niczym diabeł z pudełka wyskakuje Bogart!
A to detektyw z „Sokoła…” nie nazywał się Bogart? ;)
Tak poważniej, mnie się poczciwy Humphrey przed oczami nie pojawiał, on zaistniał na pierwszej stronie i już się stamtąd nie ruszył. Ale mnie to nie przeszkadza, na dobrą sprawę noir-detektyw to w różnych opowieściach ta sama osoba sklejona z wytyczonych przez Hammetta cech, a ideałem takiej osoby okazał się właśnie Bogart ;) On wrósł w tę stylistykę i czuł się w niej najlepiej, ku uciesze widzów.
Co ciekawe, jak nigdy prawie nie ujmie mnie filmowy kryminał (nieważne, czy oparty na książce, czy na autorskim scenariuszu) i w tym gatunku zawsze wolę sięgnąć po papier i literki, tak noir na ekranie wypada ciut lepiej niż literacki – odpowiednio oczywiście doprawiony, z Bogartem rzecz jasna :)
Właśnie znaleźliśmy coś, a właściwie Kogoś kto powinien łączyć fanów panów H & C. To Humphrey Bogart!
Tak przy okazji to widzisz współcześnie kogoś, kto mógłby wystąpić w remakach Bogarta? Jakoś mam kłopoty ze wzrokiem ;-)
On miał tę jeszcze zaletę, że był nie do zastąpienia, taka nienachalna wyjątkowość wyrażająca się w małych szczególikach. Niespecjalnie widzę odpowiednik Bogarta w dzisiejszym kinie, ale można to zrzucić na karb zupełnie innej stylistyki filmu. Może dziś ktoś taki jak HB w ogóle by nie wypłynął? ;)
Bardziej niż zobaczyć, mógłbym sobie wyobrazić próby współczesnych aktorów wcielania się w postaci Bogarta, ale znów: nie sięgam wyobraźnią tak daleko…
No nie, u każdego aktora, którego prześwietlam pod tym względem, brakuje mi specyficznej charyzmy Bogarta. Może młodszy Christoph Waltz? ;)
Odmawiam powiedzenia, co mi się skojarzyło z tą okładką.
A ja nie naciskam :)
Wystarczy powiedzieć maltański ;-) a potem to już każdy dopowie sobie co chce :-D
To jest straszne, ale ja nawet filmu nie oglądałam, a tam przecież jest Bogart! <3 Muszę wszystko nadrobić – moje pytanie (pozostawiając odpowiedź na Twoje okładkowe wyobraźni ;)) – kiedy to wszystko przeczytać?
Kiedy tylko będzie czas ;) Kryminalne klasyki, zwłaszcza te czarne, oscylują w granicach 200-300 stron przy dużej czcionce, więc to czytanie na jeden weekend. I proszę mi tu nie narzekać, bo ja aż boję się zaglądać do Wielkiego Buka, żeby nie zostać przywitany na dzień dobry kolejną fantastyczną książką z adnotacją „w planach”. I dopiero tutaj rodzi się pytanie-fundament: kiedy to wszystko przeczytać? :D
Uspokoję z tą okładką – Janek mi dzisiaj podpowiedział, że to może być… tył kobiety od ramion w górę, a te fałdy na „czubku” to włosy. I to by nawet miało sens, tylko dlaczego róż… ;)
Mnie zawsze to się kojarzyło z kapeluszem, ale tym połkniętym przez węża. Głupia okładka i tyle. A treść cudna, uwielbiam, jak piękna kobieta przychodzi do prywatnego detektywa i dalej-sami-już-wiecie-co.
To już taki samograj, po którym wiadomo, czego się spodziewać ;)