Drugi obieg, wydawnictwa podziemne, samizdat, bibuła, literatura bezdebitowa… Kto kojarzy te pojęcia, zapewne domyśla się, o jakim etapie polskiej literatury będzie dzisiaj mowa na [zakurzonej półce].
W Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej każda publikacja musiała otrzymać tzw. debit, czyli stosowne zezwolenie urzędu cenzury – a więc od 1946 roku Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk – na druk danego wydawnictwa. Tytuły odrzucone przez cenzurę lub wcale niewysłane do odpowiedniego organu mogły umrzeć śmiercią naturalną bądź trafić do drugiego obiegu. Tam zaś, jak to w podziemiu, panowała wylęgarnia brudnej prawdy, krytyka ustroju, satyra na socjalizm i wszystko, co tylko nie miało szans zaistnieć na gruncie oficjalnym. „Cudowna melina” Kazimierza Orłosia to jeden z bardziej zapamiętanych reprezentantów tego nurtu.
Jak na nią trafiłem? Drogą skrupulatnej edukacji, mógłbym rzec. Na pierwszym roku studiów polonistycznych jest przedmiot o nazwie obiegi literatury i na tych zajęciach mówiliśmy już o Grabińskim jako przedstawicielu fantastyki grozy, o Lemie, co nieco o „Domu nad rozlewiskiem” i klasyce kryminału. O tych i wielu innych pozycjach. Na temat drugiego obiegu były do wyboru: „Cienie w pieczarze” Kisielewskiego, „Przechowalnia” albo „Cudowna melina” Orłosia. To ostatnie brzmiało najlepiej i abstrahując od nieznajomości treści pozostałych książek, świetnie przedstawia zasady literatury podziemnej. Mamy zatem anonimowe powiatowe miasteczko, do którego przyjeżdża zaniedbany mężczyzna pod czterdziestkę. Siedział w jednej szkolnej ławie z obecnym przewodniczącym Prezydium Rady Narodowej. Teraz prosi starego znajomego o pomoc, a że ten bez powodzenia walczy o uczciwość i dobrobyt w miasteczku, postanawia uczynić z kolegi dziennikarza przydzielonego odgórnie przez centralę. Andrzej Muszyna, bo tak zwie się nasz bohater, szlaja się więc po mieście i węszy, rozmawia, poznaje ludzi. Gdy ktoś pyta go o licencję, pokazuje kartę honorowego dawcy krwi. Ma się zaaklimatyzować i donosić o wszystkim przewodniczącemu.
I to właściwie tyle. Tylko tyle bądź aż tyle. Akcja skokowo przenosi nas do różnych miejsc i postaci. Miejsca się powtarzają, a postaci są ze sobą ściśle związane. Wszędzie widać nepotyzm, a odkrywane stopniowo konszachty nie ograniczają się do spraw tylko urzędowych. Ludzie zajmują różne stanowiska i czytelnik łatwo zauważa, że są to wciąż te same osoby. Codzienność upływa na mocno zakrapianych wizytach w restauracji „Obywatelska”, które późną nocą przenoszą się na ulice miasta rozbrzmiewającego wielością pijackich przyśpiewek. Jak przystało na nurt małego realizmu, wokoło panuje szarobura atmosfera, zalega brud, smród, pijaństwo i ubóstwo, a więc – codzienność. Picia alkoholu na umór jest dla ludzi wyznacznikiem zwyczajów dobrego człowieka, a milicyjna nyska całymi dniami krąży po ulicach z głośnikiem na masce, z którego wydobywają się słowa: „Piesi, korzystajcie z białych pasów na jezdniach”. Interesujące w „Cudownej melinie” jest to, że te przepychanki ludzi na stanowiskach nie są miałkie i choć ograniczają się do notorycznego uwydatniania krytyki socjalizmu, potrafią czytelnika pochłonąć. Perypetie owej zamkniętej kliki skupiają się na konflikcie interesów, każdy niemal kombinuje, oszukuje i chce zagarnąć jak najwięcej dla siebie. Współpracuje w złych zamiarach dyrektor szpitala z głównym sekretarzem, kierownik prezydium i dyrektor Miejskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego. Rzecz rozgrywa się o organizację obchodów święta Pierwszego Maja, konflikt między przewodniczącym a sekretarzem w kwestii wybudowania ośrodka rekreacyjnego dostępnego wyłącznie dla elit zamiast boiska dla młodzieży, o decyzję postawienia na prywatnej działce publicznego szaletu oraz sprawę pijaczka potrąconego przez samochód. Wszystko wydaje się trywialne i proste, ale wcale takie nie jest, a bohaterowie mimo spełniania roli dobrych i złych, są do pewnego stopnia oryginalni. Mamy też wątek miłosny oraz kłopoty ówczesnej młodzieży, a wszystko utrzymane w stylu na wpół dokumentalizowanym. Od czasu do czasu narracja przemienia się w formę raportu, na pewno zaś jest to pisarstwo nieskomplikowane i przeznaczone dla mas, „o czytankowej niemal prostocie”, jak wypowiedział się w miesięczniku „Kultura” Gustaw Herling-Grudziński. Właśnie taka tematyka, gdzie sekretarz związany z Radą Narodową mógł knuć i zarabiać na lewych interesach, przyczyniła się do konieczności wydania książki z pomocą paryskich ośrodków.
Konieczność dowiadywania się o niektórych wydarzeniach dzięki protokołom z obrad bądź rozmowom z drugiej ręki dobrze współgra z nieśpiesznym, by nie rzec wręcz: suchym, stylem pisarstwa Orłosia. Tematyka i świat przedstawiony nie należą do wizji najbardziej kolorowych, dlatego też prawda bijąca z kart powieści zapisana nieskomplikowanym językiem dociera do nas w pełnej okazałości. Autor dość skrupulatnie zbiera wszelkie recenzje na temat swoich dzieł na stronie internetowej i nietrudno natknąć się na skrajne opinie pisane wiele lat temu. Czy „Cudowna melina” to opluwanie polskości i negacja wszystkiego wokół, czy objaw literackiej szczerości – nie mnie oceniać. Mogę jedynie napisać, że na drodze pielęgnacji wiedzy o polskim pisarstwie warto znać i ten etap, który zwie się drugim obiegiem. A recenzowany tytuł nawet dziś jest godny uwagi i może dostarczyć pożądanej wiedzy o opozycyjnej literaturze doby socjalizmu z najlepszego źródła.
Podsumowanie:
Tytuł: Cudowna melina
Autor: Kazimierz Orłoś
Wydawca: Iskry 1989
Moja ocena: 7/10
Wydaje się całkiem ciekawe, może przeczytam, jak mi się uda dopaść : )
Nurt „małego realizmu” nazywany często przez krytyków „niby realizmem” jest szczególnie bliski memu sercu. To właśnie o nim pisałam w swojej pierwszej pracy dyplomowej i po dziś dzień wielbię twórców, którzy podejmowali próby tworzenia w tym nurcie. „Cudowna melina” to już późne dzieło, które nie realizuje wszystkich założeń „małego realizmu”, a mimo to mam do tej powieści niebywały sentyment. ;)
Ps. Pozostając w tym temacie szczególnie polecam opowiadania Andrzeja Brychta, o ile jeszcze ich nie czytałeś. ;)
Fakt, początek „małego realizmu” to środek lat 60-tych, a Orłoś zgłosił się do Instytutu Literackiego w Paryżu w 1973 roku, ale był za to jednym z pierwszych, którzy założenia wspomnianego nurtu przełożyli na obieg emigracyjny i ten sprawdził się znakomicie. Natomiast to, że „Cudowna melina” nie realizuje wszystkich założeń „małego realizmu”, być może oznacza, że doświadczalnie wyłuskał z niego te najlepsze strony ;)
PS Z tym okresem i tematyką dopiero zaczynam, więc Orłoś jest jednym z pierwszych kroków na tym gruncie. Cieszę się, że utrafiłem recenzją w gust, a po opowiadania Andrzeja Brychta sięgnę na pewno ;)
Fakt, początek „małego realizmu” to środek lat 60-tych, a Orłoś zgłosił się do Instytutu Literackiego w Paryżu w 1973 roku, ale był za to jednym z pierwszych, którzy założenia wspomnianego nurtu przełożyli na obieg emigracyjny i ten sprawdził się znakomicie. Natomiast to, że „Cudowna melina” nie realizuje wszystkich założeń „małego realizmu”, być może oznacza, że doświadczalnie wyłuskał z niego te najlepsze strony ;)
PS Z tym okresem i tematyką dopiero zaczynam, więc Orłoś jest jednym z pierwszych kroków na tym gruncie. Cieszę się, że utrafiłem recenzją w gust, a po opowiadania Andrzeja Brychta sięgnę na pewno ;)
Bardzo mi się podoba wasza strona,taka przejrzysta