[Z zakurzonej półki] Pobawmy się w okultyzm…
Stefan Grabiński – polski autor literatury grozy dwudziestolecia międzywojennego, w niektórych kręgach wielki twórca, mistrz horroru kolejowego, rodzimy E. A. Poe, gdzie indziej nazwisko niesłusznie zapomniane, dziwną siłą wymazane z pamięci rodaków, za sprawą zagadkowej mocy nakryte płaszczem przemilczenia. Ubolewam nad tym i ocieram z kurzu stare księgi, bo to one wyznaczają krętą drogę ku labiryntowi tajemnych obrzędów, kwintesencji okultyzmu i hipnotycznego wdzięku poetyckiego języka Grabińskiego. Prawdziwy polski horror zaczyna się bowiem tam, gdzie wrota murem zagradzają nieczyste zjawy, a przejść można tylko, godząc się na straszliwie niepokojącą przeprawę.
Jerzy Drzewiecki zaczyna widywać w trakcie swoich spacerów mężczyznę o twarzy, której rysy nagminnie go prześladują. Najpierw siwy osobnik zapowiada się w facjacie przypadkowego przechodnia, a za parę chwil sam mija bohatera, racząc go tępym spojrzeniem. Ta osobliwa scenka powtarza się regularnie, podobnie jak widok trzech nierealnych postaci na moście św. Floriana: ponętnej rudowłosej kobiety, rybaka z rudawą bródką i owego natrętnego mężczyzny (jak się niebawem dowiemy – Andrzeja Wierusza z ulicy Parkowej, zaczątku niebywale diabelnej intrygi). Jerzy Drzewiecki jest tym faktem zaniepokojony i przeczuwa, że niezwykłe zjawiska ostatnich dni okażą się jedynie uwerturą do wydarzeń bardziej tajemnych i niezrozumiałych.
Dwiema pierwszymi stronami opisującymi piękną polszczyzną to, co pokrótce nakreśliłem przed chwilą, „Salamandra” kupiła mnie całego. Czy to nie piękne, gdy zawiązanie akcji wtłacza w nas taką potrzebę nadnaturalnych obrazów, że nie pozwala myśleć o czymkolwiek innym niż dalszych losach Drzewieckiego? (Nie)stety, im dalej w las, tym więcej drzew. Okultystycznych. Szczegółowych aż do straty zmysłów. Trzeba wam wiedzieć, że Grabiński traktował swój „fach” poważnie i pisząc o czymś, musiał najpierw przeczytać dziesiątki tematycznych książek, które pomogłyby mu rozwinąć jak najbardziej wiarygodną intrygę. W „Salamandrze” piętrzą się więc arcyszczegółowe opisy wszelkiej maści obrzędów, bogatych przemyśleń filozoficznych, guseł ludowych, rozprawy o najgłębszych sferach okultyzmu wraz z jego skomplikowaną nomenklaturą i o bestiariuszu słowiańskiej demonologii przepełnionej mnogością bestii, stworów i poczwar, które nieobeznanemu w temacie czytelnikowi zasieją w głowie poważny zamęt. Septener, tarok, eksterioryzacja, astralne kondominium, pantakl, vivartha, empuzy, mamuny i Geburah – jest jeszcze tego razy kilka.
Recenzowana powieść to specyficzny rodzaj mistycznego moralitetu, w którym bohater nie opowiada się za dobrem lub złem, lecz dzieją się one na przemian w symultanicznym ułożeniu, panują nad nakreślonym w książce światem. Ten z kolei usytuowano na wielu płaszczyznach, postaci trafiają bez trudu do czwartego wymiaru, gdzie magia jest jedynym prawem kreującym rzeczywistość. Cała historia zdaje się być czymś wyrwanym z innej realności, oprócz fabuły świadczy o tym wyobraźnia autora podparta wyjątkowym stylem. Grabiński hipnotyzuje słowem i jawnie daje do zrozumienia, że racjonaliści i sceptycy nie będą mieli czego szukać w jego twórczości. Jeżeli jednak astralne projekcie na odległość, voodoo i skomplikowane opisy alchemicznych wyczynów wam nie przeszkadzają, poczujecie się przy „Salamandrze” jak w domu. No, przynajmniej teoretycznie ;)
Stefan Grabiński to w głównej mierze nowelista, jego zbiory opowiadań zyskały o wiele większy rozgłos niż powieści, które Stanisław Lem określał mianem „magicznych produkcyjniaków”. Do dzisiaj raczej pomija się je przy wyliczaniu ważnych osiągnięć pisarza. Czy słusznie? Faktycznie, „Salamandra” stwarza pozory, jakby na siłę kumulowała w sobie niesamowitości mające zachwycić czytelnika i z czasem miast przemyślanego horroru dostajemy maszynkę rzucającą w nas na siłę wyolbrzymionymi straszydłami. W każdym razie określenie Lema wydaje mi się przesadzone, bo książka stanowi spójną i naprawdę intrygującą całość, która ucieka się, ale wcale nie musi i nie robi tego non stop, do prostszych chwytów z dolnej półki.
„Salamandra” (1924) pochodzi z drugiego tomu serii Wydawnictwa Literackiego poświęconej twórczości Stefana Grabińskiego i dzieli stronice z inną powieścią fantastyczną – „Cieniem Bafometa” (1926). Postanowiłem jednak, że zrecenzuję te teksty osobno, bo stanowią odrębne historie i jedynie skromna objętość przyczyniła się do ich połączenia. Zacząłem więc od debiutu powieściowego polskiego Poe i z nieskrywaną przyjemnością ugoszczę na zakurzonej półce Pana Grabińskiego jeszcze kilkakrotnie, ze zbiorami opowiadań i pozostałymi powieściami. Są takie antyki, których grzech choć raz nie odkurzyć, ot co!
Podsumowanie:
Tytuł: Salamandra. Powieść fantastyczna
Autor: Stefan Grabiński
Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Moja ocena: 7/10
Autor: Stefan Grabiński
Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Moja ocena: 7/10
Grabiński – zapomniany geniusz!
Geniusz bez wątpienia, niestety usunięty w cień. Wciąż staram się odkrywać jego twórczość przed ludźmi, ale to i tak jak kropla w morzu…
Geniusz bez wątpienia, niestety usunięty w cień. Wciąż staram się odkrywać jego twórczość przed ludźmi, ale to i tak jak kropla w morzu…
Grabiński – zapomniany geniusz!
Poczekam, aż napiszesz o opowiadaniach. Chętnie podyskutuję:-)
Tak na gorąco – Grabiński trafił fatalnie ze swoją twórczością. Z jednej strony powieści w tonacji klasycznej, świat nadprzyrodzony, rytuały, magia, ale, co mu trzeba przyznać, dziejące się też nie za siedmioma morzami tylko tu i teraz za rogiem najbliższej ulicy. Z drugiej strony bardzo nowoczesne opowiadania. Nowoczesne bo używające technologii jako tła, ale też technologii jako źródła grozy!
Tylko czy Polska była wtedy gotowa na taką literaturę. Jego nieszczęściem było pewnie też to, że pisał za dobrze jak na literaturę „brukową”/popularną, a jakaś tam groza nie bardzo miała szanse przebić się do mainstreamu! Taki czas;-)
Nie miał takiego szczęścia, jakie miał Lovecraft, którego wpływy widać do dzisiaj.
W zupełności zgadzam się z tym, co napisałeś.
Ówczesna groza była w Polsce gatunkiem raczej niszowym i o ściśle określonych barierach. Stąd eksperymentowanie z technologią jako źródłem horroru i mimetyzmem pod względem miejsca akcji mogło nie trafić do czytelników przez zbyt daleko posuniętą innowacyjność. Dochodzi do tego to, o czym mówisz, a więc język z elementami poetyckości, za dobry język :)
Dlatego dzisiaj często wprowadzenie nazwiska „Grabiński” skutkuje wygooglowaniem frazy w tej samej sekundzie, a Polacy tracą większe prawdopodobieństwo dowiedzenia się o jego twórczości. Jeśli dodamy do tego fakt, że dzisiaj literatura jest już całkiem inna i po starsze, a tym bardziej zapomniane, tytuły sięgają już tylko pasjonaci, mamy obraz klasyki polskiej grozy…
W zupełności zgadzam się z tym, co napisałeś.
Ówczesna groza była w Polsce gatunkiem raczej niszowym i o ściśle określonych barierach. Stąd eksperymentowanie z technologią jako źródłem horroru i mimetyzmem pod względem miejsca akcji mogło nie trafić do czytelników przez zbyt daleko posuniętą innowacyjność. Dochodzi do tego to, o czym mówisz, a więc język z elementami poetyckości, za dobry język :)
Dlatego dzisiaj często wprowadzenie nazwiska „Grabiński” skutkuje wygooglowaniem frazy w tej samej sekundzie, a Polacy tracą większe prawdopodobieństwo dowiedzenia się o jego twórczości. Jeśli dodamy do tego fakt, że dzisiaj literatura jest już całkiem inna i po starsze, a tym bardziej zapomniane, tytuły sięgają już tylko pasjonaci, mamy obraz klasyki polskiej grozy…
Z tym językiem, to w ogóle jest ciekawe. Przy „brudnym” języku Bruno Schulza, czy maksymalnie udziwnionym (ale twórczo) Witkacego, język Grabińskiego jest „czysty”, ale właśnie pełen poetyckości… Wymieniam tych dwu panów, bo można u nich znaleźć dużo elementów niesamowitości. U Schulza sam język wywołuje poczucie, hmmm… grozy(?)
Trochę obok Grabińskiego, ale wewnątrz języka. Nie wiem czemu uparcie mówi się, przy okazji Bajek robotów i Cyberiady Stanisława Lema o archaizacji w stylu Sienkiewicza. Ja w neologizmach i stylu narracji Lema (nie tylko w w/w książkach) „słyszę” wyraźnie raczej Witkacego.
Z tym językiem, to w ogóle jest ciekawe. Przy „brudnym” języku Bruno Schulza, czy maksymalnie udziwnionym (ale twórczo) Witkacego, język Grabińskiego jest „czysty”, ale właśnie pełen poetyckości… Wymieniam tych dwu panów, bo można u nich znaleźć dużo elementów niesamowitości. U Schulza sam język wywołuje poczucie, hmmm… grozy(?)
Trochę obok Grabińskiego, ale wewnątrz języka. Nie wiem czemu uparcie mówi się, przy okazji Bajek robotów i Cyberiady Stanisława Lema o archaizacji w stylu Sienkiewicza. Ja w neologizmach i stylu narracji Lema (nie tylko w w/w książkach) „słyszę” wyraźnie raczej Witkacego.
Grabiński operował „czystym”, ale może też zbyt poprawnym i urozmaiconym do granic językiem. Dla mnie to ogromny atut, który stwarzał mu możliwość rozbudowania szczegółowości zagadnień, a która to szczegółowość stawała się dla niektórych ciężka i obciążająca. Zresztą, „czystość” języka Grabińskiego była też przełamywana licznymi archaizmami, neologizmami, formami rzadkimi i prowincjonalizmami, o czym wspomina się w nocie wydawniczej Wyd. Literackiego. Nie ukrywam, że gdybym miał spisywać każde słowo, którego nie zrozumiałem lub z którym nie spotkałem się wcześniej, np. przy opisach przyrody traciłbym wątek co kilka chwil. „obłęk, poćma, gładź, jurzący, osadź, cieklina, mraka, wydroż, duśba, wiśny, złoczyn, oprzędź, zwora, kosm, pięstuki, rozdale, potycz, gońba” i wiele innych… Czytanie Grabińskiego wymaga skupienia i wyciszenia, ale warto zauważyć, jak silnie poetycki świat można wykreować za pomocą wymienionych wyrazów :)
Z Lemem mam zbyt małe doświadczenie, by się wypowiadać, ale w kwestii Schulza i Witkacego zgadzam się w pełni. U Schulza występuje też poczucie grozy, ale przede wszystkim niepewności i lęku, które wprowadzają gęsty klimat. To mniej więcej zapamiętałem z moich wrażeń związanych z niektórymi tekstami.
Grabiński operował „czystym”, ale może też zbyt poprawnym i urozmaiconym do granic językiem. Dla mnie to ogromny atut, który stwarzał mu możliwość rozbudowania szczegółowości zagadnień, a która to szczegółowość stawała się dla niektórych ciężka i obciążająca. Zresztą, „czystość” języka Grabińskiego była też przełamywana licznymi archaizmami, neologizmami, formami rzadkimi i prowincjonalizmami, o czym wspomina się w nocie wydawniczej Wyd. Literackiego. Nie ukrywam, że gdybym miał spisywać każde słowo, którego nie zrozumiałem lub z którym nie spotkałem się wcześniej, np. przy opisach przyrody traciłbym wątek co kilka chwil. „obłęk, poćma, gładź, jurzący, osadź, cieklina, mraka, wydroż, duśba, wiśny, złoczyn, oprzędź, zwora, kosm, pięstuki, rozdale, potycz, gońba” i wiele innych… Czytanie Grabińskiego wymaga skupienia i wyciszenia, ale warto zauważyć, jak silnie poetycki świat można wykreować za pomocą wymienionych wyrazów :)
Z Lemem mam zbyt małe doświadczenie, by się wypowiadać, ale w kwestii Schulza i Witkacego zgadzam się w pełni. U Schulza występuje też poczucie grozy, ale przede wszystkim niepewności i lęku, które wprowadzają gęsty klimat. To mniej więcej zapamiętałem z moich wrażeń związanych z niektórymi tekstami.
Krótko, bo nie lubiłem się rozpisywać :P Ogólnie się zgadzamy, choć ja stylem aż tak bardzo zachwycon nie byłem :)
Mnie natomiast ten styl wydał się idealnym narzędziem do kreowania atmosfery, która obok tematyki była największym atutem. Właściwie przytaczamy podobne cechy „Salamandry”, choć zapomniałem chyba napisać o tropach i wątkach, które biegną i nagle się urywają. Poza tym widzę, że ze swoim dyletantyzmem w kwestii okultyzmu sporo od Ciebie odstaję ;)
Od czasów, kiedy miałem tak dziwne zainteresowania upłynęło sporo wody w Wiśle i myślę, że w okultystycznym dyletantyzmie (kurczę, jak to brzmi), osiągnęliśmy ten sam poziom. Niestety, w przeciwieństwie do Juliana Tuwima, któremu znajomi wygrzebywali u bukinistów literaturę o szczurach, ja temat czarów i czarostwa odstawiłem na boczny tor i tam już był pozostał, zapomniany :( Aczkolwiek przyznaję, że podczas lektury miałem łatwiej niż ktoś zupełnie nieobeznany z tematem :)