[Z zakurzonej półki] Gdy wszystko obraca się przeciwko tobie…
Dziś prawdziwa premiera w Tramwaju!
Parę dni temu postanowiłem powtórzyć lekturę jednego z pierwszych kryminałów w mojej czytelniczej karierze. Z tego powodu przeszukałem półkę ze starszymi, podniszczonymi tytułami i wygrzebałem z niej niewielką książeczkę w pomarańczowej okładce, podklejoną paskami taśmy, z wizerunkiem ucha w centrum i małym kluczykiem obok. Mój syn mordercą? to intryga w starym stylu, rozpowszechniona w Polsce po raz pierwszy w 1964 roku nakładem wydawnictwa Iskry, odpowiedzialnego za bardzo znaną swego czasu serię o nazwie Klub Srebrnego Klucza. W tych powieściach kryminalnych zaczytywali się zapewne nasi dziadkowie i rodzice, a i młodsze pokolenie mogło się z nimi zetknąć ze względu na pozostanie w obiegu do 1991 roku, jak i fakt wznowienia klubu przez wydawnictwo Zysk i S-ka. Dziś sława starszych kryminałów mniej wspominanych autorów wyraźnie przygasła i chyba trzeba się temu trendowi przeciwstawić.
Mnie przypadła lektura wydania z 1989 roku, opatrzonego logo serii Klubu Złotego Klucza – oficjalnego spadkobiercy popularnej poprzedniczki, którego wznowienia starszych wydań zawarły się jedynie w liczbie dwunastu. Drugi „Kluczyk” miał prezentować najlepsze pozycje należące do klasyki gatunku, oczekiwania były więc wysokie…
Pokrótce o głównej osi fabuły: główny bohater i narrator – Jake Duluth – prowadzi wraz ze swoim bogatym przyjacielem Ronnie’em firmę wydawniczą „Sheldon i Duluth”. Opowieść rozpoczyna się, gdy Ronnie przysyła depeszę z informacją o powrocie do Ameryki po półrocznej wizycie w Anglii. Niespodziewanie przylatuje z nowo poślubioną młodziuteńką żoną i jej rodziną: ojcem – pisarzem, którego sztukę Ronnie ma zamiar zrealizować, matką wybranki oraz przyjaciółką ich wszystkich. Wkrótce zostaje popełnione morderstwo, a wszelkie okoliczności obciążają dziewiętnastoletniego syna bohatera, Billa. Tylko ojciec nie wierzy w winę jedynego podejrzanego i podejmuje osobiste śledztwo.
Umyślnie nie zdradziłem w opisie tożsamości denata, bo w obliczu stylu prowadzenia opowieści nawet tę informację uznalibyście za nietakt. Mój syn mordercą? jest przepełniony zaskakującymi zwrotami w fabule, przez co samo poznanie ofiary po dość długim wprowadzeniu w realia już podnosi adrenalinę. Cała opowieść to sieć niespodziewanych stwierdzeń i nagłych poszlak, które zazwyczaj kończą rozdziały, skutecznie zachęcając do kontynuowania lektury. Do tej pory pamiętam, jak silne katharsis przeżyłem ładnych parę lat temu przy jednym z rozdziałów w końcówce książki. Rozdziale z serii tych, które przewracają pogląd na fabułę o sto osiemdziesiąt stopni. Teraz ponownie do niego dotarłem i wiecie co? Dalej ekstremalnie chwyta!
A to za sprawą silnej emocjonalności wydarzeń. Mamy ojca, który opisuje rzeczywistość w pierwszej osobie, rozważa swoje konflikty z synem, wspomina samobójczą śmierć żony i wyraża niepokój związany z nowymi fanaberiami Ronnie’ego. Wszystko to autor (a właściwie autorzy – o tym zaraz) kreśli prostym, bardzo przystępnym językiem, który ze sztuki pisarstwa kryminalnego ma czynić niezobowiązującą rozrywkę – takie było też pierwotne założenie serii Iskier. Gdyby silić się na porównania, książce bliżej przykładowo do Christie niż Doyle’a, choć i tutaj widzimy wyraźną różnicę: mamy do czynienia z samozwańczym detektywem – niedoświadczonym specjalistą z wydziału zabójstw – a postępy w „śledztwie” opierają się raczej na przemyślanych rozmowach i zwyczajowej logice, niż na zawiłej dedukcji czy szukaniu najdrobniejszych śladów. Co prawda Patrick Quentin wprowadził również postać ze świata prawa – porucznika Tranta, ale to raczej charakter drugoplanowy, towarzyszący od czasu do czasu bohaterowi, lecz szybko usuwający się w cień. Co ciekawe, postać ta występuje podobno także w innych powieściach kryminalnych Quentina, może więc tam jego metody nie są przyćmiewane przez wewnętrzny monolog narratora?
Być może zaskoczy kogoś fakt, że postać Patricka Quentina tak naprawdę nie istnieje, a jest to jedynie wynik fantazji i wspólnej działalności czterech autorów. Tak, to pseudonim amerykańskiej spółki autorskiej, pod szyldem której twórcy razem pisywali powieści kryminalne. Ma to o tyle cenny wkład w intrygę, że można odczuć jej kreację na wielu poziomach, fabuła jest niezwykle przemyślana, nie razi sztucznością, a postaci przewijające się w tle nie są kukłami o jednym konkretnym przeznaczeniu, lecz tworzą pełnokrwiste charaktery, które zapamiętuje się na dłużej. Podejrzani ustępują miejsca innym jak w maszynie losującej, wielokrotnie podczas czytania zmieniamy swoje typy, bo każdy może mieć motyw, każdy mógł zabić. Zdecydowanie czuć tutaj rzetelną współpracę specjalistów.
Zastanawiałem się chwilę, czy moje zachwyty nie są wynikiem sentymentu – niewykluczone, co nie zmienia faktu, że to kawałek solidnego kryminału w starym stylu, od którego oderwiecie się dopiero po wyjawieniu mordercy. W Klubie Srebrnego Klucza ukazały się również trzy inne tytuły Patricka Quentina (w „Jamniku” kolejna trójka), może więc też warto po nie sięgnąć? Oprócz tego w 1973 roku powstał polski teatr telewizji w reżyserii Józefa Słotwińskiego oparty na recenzowanej powieści. Ciekawie byłoby spojrzeć na tę historię z innej perspektywy, obawiam się jednak, że ten materiał przepadł gdzieś w czeluściach historii. Zacznijcie zatem od tej książki. Zapamiętałem ją jako świetną rozrywkę i taką też pozostała do dziś. Nie zawiedziecie się!
Podsumowanie:
Tytuł: Mój syn mordercą?
Autor: Patrick Quentin
Wydawca: Iskry 1989 (premiera: 1954)
Moja ocena: 8/10
Sporo mam w domu takich starych kryminałów. Wydaje mi się, że mają w sobie ten urok, którego nie mają niektóre współczesne książki.
Dokładnie, ja czerpię ogromną przyjemność z poznawania ich, właśnie dzięki urokowi i specyficznej tajemnicy, jaką w sobie kryją ;) Co prawda błyszczące, świeżutkie i pachnące jeszcze nowości lepiej prezentują się na półce, ale i tak jestem za wyciąganiem starych książek z pudeł upchanych przykładowo na strychu.
Sporo mam w domu takich starych kryminałów. Wydaje mi się, że mają w sobie ten urok, którego nie mają niektóre współczesne książki.
Dokładnie, ja czerpię ogromną przyjemność z poznawania ich, właśnie dzięki urokowi i specyficznej tajemnicy, jaką w sobie kryją ;) Co prawda błyszczące, świeżutkie i pachnące jeszcze nowości lepiej prezentują się na półce, ale i tak jestem za wyciąganiem starych książek z pudeł upchanych przykładowo na strychu.
Gratuluję „tramwajowego” debiutu.
Stare kryminały z „Klubu Srebrnego Klucza”, ba ….
A telewizyjna „Kobra”, to jest coś czego możecie naszemu pokoleniu zazdrościć. Wiem seriale, seriale, seriale… Atmosfera „Kobry” była niepowtarzalna… no i łażąca swego czasu za mną obsesyjnie piosenka pewnej mało znanej kapeli, The Beatles, czy jakoś, pt „Girl” wykorzystana w jednym ze spektakli… (nie pamiętam tytułu, co nie ukrywam doprowadza mnie do szału – „Jak błyskawica”?).
Gratuluję „tramwajowego” debiutu.
Stare kryminały z „Klubu Srebrnego Klucza”, ba ….
A telewizyjna „Kobra”, to jest coś czego możecie naszemu pokoleniu zazdrościć. Wiem seriale, seriale, seriale… Atmosfera „Kobry” była niepowtarzalna… no i łażąca swego czasu za mną obsesyjnie piosenka pewnej mało znanej kapeli, The Beatles, czy jakoś, pt „Girl” wykorzystana w jednym ze spektakli… (nie pamiętam tytułu, co nie ukrywam doprowadza mnie do szału – „Jak błyskawica”?).
Bardzo dziękuję.
Oj zazdroszczę, zazdroszczę… Na szczęście dzięki przywoływaniu w domowych rozmowach teatru „Kobry” miałem możliwość, choć wciąż czuję niedosyt, obejrzenia kilku spektakli. Od jakiegoś czas chodzi za mną chęć bliższego przyjrzenia się tej klasyce, więc kto wie, może niebawem…
Odrobinę poszperałem w Internecie i faktycznie, w spektaklu „Jak błyskawica” przy napisach początkowych gra utwór tej prawie zapomnianej kapeli na B.., ale to „Penny Lane” :) Może jeszcze w innym odcinku zagościli panowie z The Beatles?
Bardzo dziękuję.
Oj zazdroszczę, zazdroszczę… Na szczęście dzięki przywoływaniu w domowych rozmowach teatru „Kobry” miałem możliwość, choć wciąż czuję niedosyt, obejrzenia kilku spektakli. Od jakiegoś czas chodzi za mną chęć bliższego przyjrzenia się tej klasyce, więc kto wie, może niebawem…
Odrobinę poszperałem w Internecie i faktycznie, w spektaklu „Jak błyskawica” przy napisach początkowych gra utwór tej prawie zapomnianej kapeli na B.., ale to „Penny Lane” :) Może jeszcze w innym odcinku zagościli panowie z The Beatles?
Bardzo dziękuję.
Oj zazdroszczę, zazdroszczę… Na szczęście dzięki przywoływaniu w domowych rozmowach teatru „Kobry” miałem możliwość, choć wciąż czuję niedosyt, obejrzenia kilku spektakli. Od jakiegoś czas chodzi za mną chęć bliższego przyjrzenia się tej klasyce, więc kto wie, może niebawem…
Odrobinę poszperałem w Internecie i faktycznie, w spektaklu „Jak błyskawica” przy napisach początkowych gra utwór tej prawie zapomnianej kapeli na B.., ale to „Penny Lane” :) Może jeszcze w innym odcinku zagościli panowie z The Beatles?
A czytałam, czytałam – i miło wspominam :) Też czasem odkopuję takie starocie :)
A czytałam, czytałam – i miło wspominam :) Też czasem odkopuję takie starocie :)