Kupa !
Tytuł: Merde! Rok w Paryżu
Autor: Stephen Clarke
Wydawca: W.A.B.
Do tramwaju: chyba tylko
Ocena ogólna: 4/10
Po świetnych reportażach o Rosji nabrałem apetytu na kolejne wyprawy w świat. Tym razem dzięki uprzejmości mojej Szefowej trafiła do mnie książka Merde! Rok w Paryżu. Nie wiem dlaczego, ale byłem przekonany, że jest to reporterski zapis pobytu autora w mieście nad Sekwaną. Okazało się, że jest zupełnie inaczej i przyszło mi się zmierzyć z fabularyzowanym i pewnie mocno koloryzowanym opisem rocznego pobytu Anglika w stolicy Francji.
Bohater powieści to Paul, menadżer średniego szczebla który został zatrudniony na roczny kontrakt, aby we Francji rozwijać sieć brytyjskich herbaciarni. Jego szef, a zarazem właściciel firmy to przedsiębiorca zajmujący się produkcją wołowiny i wschodząca gwiazda lokalnej polityki. Po przyjeździe do Paryża Angol otrzymał nie tylko dobrze płatną pracę, ale także darmowe miejsce w hotelu i własny zespół zajmujący się tematem picia napoju bogów po europejskiej stronie kanału la Manche. Początkowo Paul miał problemy z aklimatyzacją i przyjęciem niektórych zachowań żabojadów, ale wkrótce zaczęło mu iść na tyle dobrze, że nawet zaczął planować zakup domu. Biznesowy roczny pobyt nie okazał się jednak aż tak udany jak planował, a plany otwarcia herbaciarni spełzły na niczym. Poróżniony z szefem odszedł z firmy i zaczął pracować na własną rękę. Okoliczności tego odejścia są chyba najciekawszym elementem tej historii.
Całość z pozoru wygląda interesująco, światowy bestseller, zderzenie osoby wychowanej w zupełnie innej kulturze z francuską rzeczywistością i Paryż w tle. Niestety jakoś mnie to nie porwało.
Nie lubię Francuzów. Zdaję sobie sprawę, że słabo ich znam, ale miałem okazje przekonać się w trakcie jednego z wyjazdów, że jeśli czyimś rodzimym językiem jest francusku, ale jest miły i mówi jeszcze w jakimś innym języku, to na pewno Francuzem nie jest, najpewniej to Belg. Jednak moim zdaniem Stephen Clarke przesadził i w swoich próbach zabawnego opisania Francji posunął się za daleko. Przejaskrawia wiele spraw, gdyby choć w części rzeczywistość była taka jak pisze, to kraj nie byłby w stanie funkcjonować. Wychodzi na to, że Francuzi są leniwi, ciągle strajkują, nie szanują innych, przez trzy miesiące kraj całkowicie zamiera, a Francuzki chętnie zdradzają i bzykają każdego anglojęzycznego kolesia jeśli tylko dobrze je podejdzie. Owszem dostaje się co nieco także innym nacjom, chyba najbardziej obraźliwie autor potraktował Portugalczyków, którzy są głupawymi robotnikami sezonowymi i sprzątaczkami. Merde! to miała być powieść rozrywkowa, ale tych przejaskrawionych i momentami aż ekstremalnych opisów jest jednak za wiele. No do cholery jasnej chyba przesadą jest poświęcać kilka stron na opisywanie psich kup?
Sukces powieści wziął się prawdopodobnie tylko z tego, że pierwotnie wydana w Brytanii korzystała z brytyjsko-francuskich animozji. Śmiesznych momentów jest niewiele, opowiedziana historia nie zachwyca, a przejaskrawione stereotypy irytują.
Nie polecam.
Tą książkę można chyba albo kochać, albo nienawidzić – czytałam albo entuzjastyczne recenzje, albo takie jak tak, że nie warto. Natomiast gdybyś mimo wszystko zechciał dać autorowi drugą szansę, to polecam jego „Paryż na widelcu” – myślę, że można to określić reporterką, opisuje tam Paryż przez pryzmat różnych jego aspektów, zawiera naprawdę dużo ciekawych informacji, i jest zabawna (ale nie przesadzona, tak mi sie przynajmniej wydaje). A teraz podczytuję trochę „1000 lat wkurzania Francuzów” i zaczyna się naprawdę rzetelną, historyczną robotą o Wilhelmie Zdobywcy. Te dwie mogę spokojnie polecić.
Dzięki, ale raczej nie.Na razie mocno zniesmaczony tym jestem i zostanę przy kryminałach i fantastyce :)
Oisaj, akurat „merde!” jako kupy bym nie tłumaczył. To już nawet z kontekstu historycznego wynika, jak zaproponowali któremuś dowódcy francuskiemu kapitulację, to żołnierze chórem mu odkrzyknęli „Merde!” (czyli, co tu dużo mówić, gówno :P),
Nazywać postu gówno nie bardzo mi wypadało, a kupa to takie podsumowanie treści ;)
Nie przebrnęłam przez „Merde…”, po jakiś stu stronach rzuciłam książkę w kąt i raczej już do tego autora nie wrócę.
Ja też miałem sporo kłopotów, zwłaszcza przy psich kupach
Zgadzam się w całej rozciągłości – co prawda nie czytałam tylko słuchałam, ale też mi się nie podobało:(
Autor bardzo „na siłę” chce być śmieszny a jest zwyczajnie, hmm… chamowaty? Nie bardzo potrafię znaleźć odpowiednie określenie na jego zachowanie…
To jest chyba trochę na zasadzie: nikt nie lubi Francuzów bo zadzierają nosa to im dowalę i będzie gites. A innym dowalę też symbolicznie, żeby nie było, że się na tych żabojadów uwziąłem. Przynajmniej tak to odebrałem.