[Z zakurzonej półki] „Słoneczne wino” – Butelkowane lato…
Był spokojny ranek; miasto, okryte ciemnością, smacznie spało. Powietrze nabrzmiewało latem, czuło się powiew wiatru taki właśnie, jak trzeba, świat oddychał długim, ciepłym, powolnym tchem. Wystarczyło tylko wstać i wychylić się z okna, by wiedzieć, że to naprawdę pierwsza chwila prawdziwej wolności i życia, że to pierwszy ranek lata.
Książka, którą inicjują takie słowa, kusi swoją liryczną suknią. Suknia to w słowniku winiarskim kolor wina, barwa słonecznego trunku jest jaskrawopomarańczowa, mieni się gorącymi promieniami. Ale żeby cieszyć się nim w lodowato ponure styczniowe wieczory, trzeba najpierw pójść na zbiory płatków mlecza. Żeby do tego doszło, potrzebujemy lata. Ray Bradbury o takim właśnie lecie opowiada, pamiętnych wakacjach 1928 roku w Zielonym Mieście w stanie Illinois. Pierwszymi poetyckimi szeptami obdarowuje chwilę, gdy lato budzi się do życia. Ale nie takie zwykłe, lecz jego wyjątkowa postać – lato w oczach dwunastolatka.
Mniszkowe wino. Te słowa smakowały jak lato. Wino było właściwie samym latem schwytanym i zabutelkowanym. I teraz, kiedy Duglas już wiedział, naprawdę wiedział, że żyje, i poruszał się po tym świecie po to, by wszystko na nim sprawdzić i dotknąć, było rzeczą słuszną i właściwą zamknąć i zapieczętować nieco tej wiedzy tajemnej, odrobinę owego niezwykłego dnia winobrania tak, aby go można było otworzyć w jakiś styczniowy dzień, kiedy to śnieg wali, jak szalony, kiedy od tygodni albo nawet miesięcy nie oglądało się słońca, kiedy już może znikła i zblakła pamięć przeżytego cudu i trzeba ją odświeżyć. Przed nim leży lato nieodgadnionych czarów – chciał je całe zachować i zapieczętować tak, by móc za każdym razem, kiedy mu przyjdzie ochota, zsunąć się na palcach w dół, w tę wilgotną ciemność i sięgnąć po swoje skarby.
Ta powieść przez długi czas była dla mnie mitem. Kiedyś, chyba jeszcze przed lekturą Magicznych lat, przypadkowo zwróciłem na nią uwagę gdzieś w Internecie. Nie była nigdzie dostępna, więc zanotowałem ją tylko w pamięci. Potem przyszedł McCammon i wieść, że autor mojej ulubionej książki wzorował się na tym konkretnym tytule Bradbury’ego, że Zephyr wiele czerpie z Zielonego Miasta. Po drodze przybywało kolejnych opowieści o młodzieńczych wakacjach, a ja coraz bardziej stawałem się im oddany i szukałem następnych fantastycznych podróży w czasie. Słoneczne wino żyło we mnie tak intensywnie, że zaczęło stanowić wzór, który mógł się okazać odpowiednim zwieńczeniem mojej małej wędrówki. Nieliczne napotkane cytaty jeszcze bardziej intrygowały, bo pobudzały wyobraźnię i wskrzeszały stare doznania. A książki, jak na złość, nigdzie nie było. Jedyne wydanie z 1965 roku, milczące antykwariaty, raz na rok egzemplarz na Allegro osiągający astronomiczne sumy. Powieść figurowała w archiwum uczelnianej biblioteki, ale okazało się, że została wypożyczona w poprzednim wieku przez wiecznego studenta, którego stopa w miejscu zbrodni na literaturze więcej nie postała. Im bardziej czegoś chcemy, a to psotnie ucieka nam sprzed nosa, tym apetyt staje się bardziej nieznośny, ale też większy. Wreszcie stary, sfatygowany egzemplarz tuż pod koniec wakacji (w innym okresie nie wyobrażałem sobie czytać Słonecznego wina) trafił do mnie prosto z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego (dzięki, Piotrku, już nie wiem który raz!). Udało mi się przeczytać większość rozdziałów w pełnym słońcu, na leżaczku przed domem, i odwiedzić piękną krainę, która przypomniała mi, za co kocham literaturę. Upiłem się słonecznym winem, ale kac po nim jest wspaniały – i oby trwał jak najdłużej.
Przychodzi wreszcie dzień, kiedy wszędzie naokoło, wszędzie naokoło słyszysz spadające z drzew jabłka. Najpierw spadnie jedno tu, jedno tam, potem trzy, potem cztery, a potem dziewięć i dwadzieścia, aż wreszcie zaczynają spadać jak deszcz, uderzają jak kopyta końskie o miękką ciemniejącą trawę i pozostajesz ostatnim jabłkiem na drzewie; i czekasz, aż wiatr uwolni cię powoli z twego podniebnego wiązadła i rzuci hen, w dół! A nim uderzysz o trawę, zapomnisz, że kiedykolwiek istniało drzewo albo jabłka, albo lato czy trawa tam na dole. Będziesz spadać w ciemnościach…
Dwunastolatek, o którym wspominałem, to Duglas Spaulding – chłopiec wyjątkowo pomysłowy, z kolorową wyobraźnią i dużym urokiem. Poznajemy go, gdy budzi się w piękny, pierwszy ranek wakacji. Rozdziały będą kolejnymi opowiadaniami osadzonymi w letniej scenerii, która nawet nie stara się ukryć swojej cukierkowej, ale życiowo mądrej sielankowości. W Zielonym Mieście codzienne dylematy dzieciństwa tańczą z magią wyobraźni, senna amerykańska małomiasteczkowość jest doprawiona delikatnymi elementami fantazji, które przypominają, czyje to wakacje, kto tutaj ma dwanaście lat i cały świat na wyciągnięcie gładkiej dłoni. Duglas wraz z młodszym bratem Tomem (który wydaje się chwilami mądrzejszy, ma błyskotliwe, choć dziecięco naiwne idee i pomysły, w nim już kiełkuje przyszła dorosłość) postanawiają zapisywać ołówkiem w bloku wszystkie wydarzenia z wakacji – te powtarzające się co rok i nowe, pierwsze w życiu doznania – aby o niczym nie zapomnieć i do każdej impresji móc wracać. Wakacje w żółtym bloku za pięć centów? Oczywiście! Niczym plan wydarzeń lata, zadany na początku roku szkolnego przez nauczyciela, cudownie urocze spostrzeżenia, od których uśmiech promienieje na twarzy, a myśli wędrują w najodleglejsze słoneczne wojaże.
Tom miał zaledwie dziesięć lat. Niewiele wiedział o śmierci, strachu czy lęku. Śmierć to woskowy posąg w trumnie, kiedy przed czterema laty umarł Pradziadek. Wyglądał w trumnie, jak wielki leżący sęp, cichy i obojętny, który nie będzie już go więcej pouczał, żeby był grzecznym chłopcem, nie będzie wypowiadał zwięzłych komentarzy o polityce. Śmierć to jego mała siostrzyczka tego ranka, kiedy to mając siedem lat, zobaczył, zajrzawszy do jej kołyski, jak patrzy na niego niebieskimi, niewidzącymi, nieruchomymi oczyma, a potem przyszli ludzie i zabrali ją w małym wiklinowym koszyku. Śmierć to owa chwila, w cztery tygodnie później, kiedy stojąc przy jej wysokim krzesełku, zdał sobie nagle sprawę, że ona tu już nigdy nie usiądzie, nie będzie się śmiać ani płakać, budzić jego zazdrości o to, że się w ogóle urodziła. To była śmierć…
Lato u Bradbury’ego to rytuały, i właśnie o letnich rytuałach dzieciństwa jest ta książka. Kończąc lekturę, na pewno będziecie mieć głowy wypełnione drobinkami zdarzeń i pomysłów, które Was ujęły. Trudno przywołać tu wszystkie barwne postaci i silne pieczęcie młodości, ale spróbujmy chociaż z kilkoma: jest w Słonecznym winie Maszyna Szczęścia; sporządzanie mniszkowego wina; traktat o koszeniu trawy i małych przyjemnościach dziadka; ciemny jar na końcu ulicy, gdzie krąży Samotnik i zabija kobiety; obwoźny sprzedawca – Pan Jonas – który nie sprzedawał, a darowywał, służył rozmową, dobrym słowem, aspiryną z rana; babcine obiady ze szczyptą prawdziwej magii; sentymentalna i wzruszająca nowelka o pewnej starszej kobiecie, upływie czasu i przemijaniu; również pułkownik Freeleigh ze swoimi historiami z przeszłości, istnym wehikule czasu; jest też o rozstaniu z przyjacielem – gorzko żegnanym, co u McCammona i Bradbury’ego stanowi temat cudownie poruszany – oraz, a może przede wszystkim, jest o śmierci i życiu. To nowelowy raj; opowiastki, które rozczulają i pięknie komponują się ze sobą, poetycko mówiąc i o oczywistościach, które nam umykają, i o zjawiskach, których przyjaciółmi są słowa. Bo tylko one dbają o ich bytność. W ten sposób dostajemy od pisarza w pierwszych rozdziałach pomysł, który w swej formie nigdy nie zostanie zapomniany: chcecie przypomnieć sobie tę krótką chwilę, gdy jako młode wilczki uświadomiliście sobie, że żyjecie? I pragnęlibyście odczuwać ten moment na zawołanie w wirującej intensywności? Przeczytajcie Słoneczne wino.
Och, jakież to cudowne i niezwykłe leżeć tak w nocy paprociowej, nocy trawiastej i nocy, w której senne, szepczące głosy splatają ze sobą ciemności. Dorośli zapomnieli, że on tu jest, tak cicho i spokojnie leżał Duglas przysłuchując się planom, jakie snuli o swojej i jego własnej przyszłości. Ich głosy nuciły piosenkę, plątały się pośród oblanych blaskiem księżyca chmur tytoniowych, komary, niby ożyłe płatki późnych kwiatów jabłoni, trzepotały delikatnie w dalekich światłach ulicznych, a głosy szły dalej ku nadchodzącym latom…
Stephen King pisał o wspomnieniowych opowiadaniach Bradbury’ego, że czar pojawia się w nich wtedy, gdy świat prawdziwy przeplata się z wymarzonym. Ta magia emanuje z kart Słonecznego wina nieustannie, nawet we fragmentach mocno prozaicznych. Jeżeli zaś chodzi o język, który tym rozważaniom towarzyszy, to znów muszę ostrzec, choć robię to przy podobnych utworach nagminnie, że nie każdy pokocha styl autora. Bradbury mocno poetyzuje, używa pięknych porównań i przenośni, które rozmywają się w przyjemnym, kojącym rytmie. Biję pokłony przed Anną Przedpełską-Trzeciakowską, że mogłem poznać losy Duglasa w najurodziwszej formie ojczystego języka (a próbowałem czytać w oryginale i wiem, jak obrazowo autor maluje słowem). Czemu to nie piękno uniwersalne? Cóż, widzicie zamieszczone fragmenty – w kilku z nich zdania mogą się wydać aż nazbyt kwieciste, rozwinięte i metaforyczne, ale wiecie co? Ja właśnie tego oczekuję od literatury, która sławi, wychwala, wznosi pod niebiosa kult wakacji i rytualność dziecięcego lata, która ma w swym uroczo optymistycznym tonie obdarowywać nas marzeniami. I dlatego jeśli przyjmiecie takie nastawienie, to na przykład tata Duglasa mówiący przenośniami i rzucający głębokimi (pięknymi!) porównaniami nie przeleje czary słodkości, ale odda wam to, czym Bradbury pragnął obdzielić cały świat – kult słonecznej krainy, wielobarwny, po części autobiograficzny obraz fantastycznego wymiaru, przez który przemykamy w naszym młodym życiu, na początku trzymając się gałązek drzewa jak te jabłka, a potem nagle spadając w ciemność i, siłą rzeczy, dorastając. Dobrze jednak, że są tacy ludzie – i ci ludzie piszą – którzy do końca swoich dni nie opuścili ręki, chwytając się odległej gałązki dzieciństwa. Oni, a w tym szczególnym wypadku Bradbury, pozwalają nam po cichutku obserwować, jak w młodej głowie rodzi się świadomość życia, nieustępliwość śmierci, poczucie upływającego czasu i ciągłych zmian – tych dobrych i złych, nie zawsze smakujących tak słodko jak słoneczne wino.
Choćbyś się nie wiem jak starała być tym, czym kiedyś byłaś, możesz być tylko tym, czym jesteś teraz. Czas hipnotyzuje. Kiedy masz dziewięć lat, wydaje ci się, że zawsze miałaś dziewięć lat i zawsze będziesz je miała. Kiedy masz trzydzieści, wydaje ci się, że zawsze balansowałaś na tej wesołej krawędzi średniego wieku. A kiedy masz siedemdziesiąt, to zawsze miałaś i zawsze będziesz miała siedemdziesiąt. Jesteś w czasie teraźniejszym, jesteś schwytana w pułapkę obecnej młodości czy obecnej starości, ale istnieje tylko to, co jest w tej chwili i nic poza tym.
Podsumowanie:
Tytuł: Słoneczne wino
Autor: Ray Bradbury
Wydawca: Czytelnik 1965 (premiera: 1957)
Moja ocena: 9/10
Zdjęcie tramwaju wykonał Paweł Walczak
No i co teraz? Skąd mam to wziąć? Ech.
P.S. Secrus, czy ty czytałeś komiksy o Calvinie?
Wiedziony obawą, że niezbyt prędko mogę po raz kolejny trzymać w dłoniach egzemplarz „Słonecznego wina”, zrobiłem sobie, bardzo nieśmiało i dla własnego, domowego użytku, zdjęcia wszystkich stron – oczywiście wyraźne. Tylko na czytnik się tego nie wrzuci, jedynie przy komputerze można czytać… dla mnie to dobrze, bo zamierzam wracać do moich ulubionych fragmentów i całych opowiadań. W razie czego, jeśli naprawdę zdobycie Bradbury’ego będzie niemożliwe, to wiesz, do kogo się zgłosić :)
PS Przy okazji recenzji „Zabić drozda” dostałem od Ciebie to samo pytanie. Odpowiedziałem, że znałbym „Calvina i Hobbesa”, gdybym tylko czytał komiksy. Ale jeszcze nie czytam, choć coraz bardziej mam ochotę sprawdzić właśnie ten, który poleciłaś, a Janek potwierdził, że warto :)
Wiesz, dlaczego dopytuję właśnie o ten komiks? Bo to ten klimat, a sam Watterson (autor Calvina) przyznał, że czerpał sporo od McCammona. Toteż rozważ. Jeśli Janek nie ma, dysponuję i oferuję pożyczkę.
I dziękuję, w razie czego wiem :)
Zaraz po Twoim komentarzu podpytałem Janka i okazało się, że ma i nawet jest chętny przynieść mi na Targi Książki :) Także dziękuję za zwrócenie uwagi na ten komiks i ofertę pożyczki.
Ech, nakłaniacie mnie do tego, bym się ciągle rozwijał czytelniczo i pisarsko… pierwsza recenzja komiksu? Na pewno spróbuję, licząc na świetne wrażenia!
Oj tam, zaraz recenzja. Czytaj dla przyjemności. :)
PS. Ech, czemu mi nie wysyła powiadomień o nowym komentarzu na maila? Zaznaczam co trzeba!
To przede wszystkim, ale na pewno będę się chciał podzielić swoim zdaniem ;)
PS Z tym do Janka, może on zaradzi…
Cudownie, że udało Ci się to przeczytać :). Bardzo byłam ciekawa, jak przebiegnie konfrontacja wyobrażeń z rzeczywistością i super, że tak pozytywnie. To, co piszesz o samej książce, bardzo mi się podoba (to chyba jedna z tych, które mają ten nieuchwytny, odpowiedni klimat, odsyłający do pewnego stopnia do rzeczywistości znanej czytelnikowi, nawet jeśli w ogóle nie dzieli dziecięcych doświadczeń bohaterów), ale z drugiej strony te fragmenty, które przytaczasz, mnie nie przekonują. I nie wiem, czy jest to — jak piszesz — kwestia stylu. Mam po prostu wrażenie, że pewne rzeczy lepiej brzmią po angielsku niż po polsku: może dlatego, że proste zdania z „rozdętą” metaforyką słabo się w polszczyźnie sprzedają? Nie wiem. Mam wiarę w Przedpełską-Trzeciakowską, no bo kto by sobie z czymś takim mógł poradzić, ale nie wiem na razie, czy jestem tak pozytywnie nastawiona. Ale książkę mam na liście, może kiedyś zdobędę. Jakiś dodruk może będzie, kto wie ;).
Tak, tutaj klimat wybiega na pierwszy plan – ja sporo już o nim powiedziałem w recenzji, bo wydał mi się najważniejszy. Zgadzam się z tym, co mówisz, że takie opowieści obdarowują choćby cząstką wrażeń podświadomie odczuwanych przez czytelnika, bez względu na to, jaka jest rzeczywistość. I zdecydowanie „Słoneczne wino” powinno być czytane przez osoby dorosłe, tutaj liczy się ten dystans, który mitologizuje dzieciństwo. A te fragmenty… celowo je przytoczyłem po to, aby każdy mógł się przekonać, czy do niego docierają. Nie neguję określenia pewnych elementów „rozdętą” metaforyką, taka jest prawda, tak o Zielonym Mieście pisał Bradbury (próbowałem sobie co nieco przetłumaczyć – poległem, to jest bardzo rozbudowany język, bardzo piękny, ale aż przeładowany górnolotnymi określeniami. Dla porównania można na oryginał zerknąć, jest dostępny w Internecie). Zgadzam się, że wybujała metaforyka się w Polsce nie sprzedaje (ale ona chyba dzisiaj po prostu umiera, wszędzie), ale w polszczyźnie brzmi cudownie. Ale szczerze przyznam, że trochę „Słonecznemu winu” wybaczyłem, głównie ze względu na to, że taka proza z miejsca ma w mojej ocenie oczko wyżej :) Jeśli więc nie język ujmie, to może przesłanie samych opowieści? Mimo niepewności warto sięgnąć.
Krążą pogłoski, że MAG ma niedługo odświeżyć Bradbury’ego… ale na pewno nie w najbliższym czasie i jestem przekonany, że wydawnictwo nie zacznie od „Słonecznego wina”. Oby tylko do tej książki dotarło, bo drugie wydanie po pięćdziesięciu latach to byłoby coś! I może wtedy ktoś pokusiłby się o nowe tłumaczenie, ponieważ to z lat 60., mimo niepodważalnej kultury języka, dziś mogłoby się nie sprzedać.
Książka-mit… Książka-efemeryda. Nieobecna wszechobecna. W Niemczech tak samo ulotna, jak w Polsce. Moje jej poszukiwania trochę przypominają Twoje, tyle że BUWu nie mam, ani owianego legendą Piotrka, któremu mogłabym podziękować. Cóż, mam egzemplarz angielski na czytniku (omijany na razie skrzętnie, po części z respektu przed legendą i niewiary we własne możliwości językowe, po części z nadziei, że może gdzieś kiedyś jakiś polski egzemplarz jakimś cudem uda mi się ściągnąć pod bawarską strzechę). A na razie – czytam Twoje piękne słowa i zazdraszczam. Bardzo.
Określiłaś tę książkę tak, że nie mam nic do dodania. Też długo szukałem, a przez to wytworzył się wokół niej nimb, który budził obawy, czy rzeczywistość sprosta oczekiwaniom. Sprostała :) Ja też w trakcie poszukiwań zaglądałem do oryginału na dysku, tylko że właśnie – u Ciebie była niewiara w możliwości językowe, u mnie pewność, że takowych nie posiadam. Za to z dziką satysfakcją, gdy papierowy egzemplarz miałem już przed oczami, porównywałem pierwsze zdania po angielsku i w naszym ojczystym języku. Jeśli nie przeszkadza Ci czytanie z ekranu komputera, to ja mam polski przekład u siebie, do własnego użytku, ale ciii… Za opinię dziękuję, chciałem choć troszkę zbliżyć się językowo do tego, o czym pisałem. I szczerze życzę tego polskiego egzemplarza na półce, jak najprędzej!
Czytanie z ekranu komputera mi nie przeszkadza – czytam ze wszystkiego, doocznie, dousznie, tylko donosowo jeszcze nie, bo nie wymyślili ;-) Więc jakby co, to ciiii….
Moja przygoda z Bradburym rozpoczęła się od lektury „Jakiś potwór tu nadchodzi”, opowieść drukowana była w odcinkach bodajże w Nowej Fantastyce kilkanaście lat temu. Bradbury czaruje magią narracji, która jest jak melodia..
Czytałeś opowiadania grozy Bradburego ? C&T wydało w ramach Biblioteki Grozy „Październikową krainę” – tu dopiero można doświadczyć różnych odcieni prozy pana B..
Zacząłem swoją przygodę z Bradburym właśnie teraz, przy okazji „Słonecznego wina”. Jeśli wszystkie inne jego narracje będą choć w połowie tak melodyjnie płynąć (dobrze to nazwałeś), jak tutaj, to o cudowne wrażenia jestem spokojny. Następne na pewno przeczytam „Fahrenheit 451”, potem „Jakiś potwór…”, a dalej – chyba właśnie jakiś zbiór opowiadań, może „Październikową krainę”, o której ostatnio trochę słyszałem (albo jeszcze przed opowiadaniami „Człowieka ilustrowanego” :)). W ogóle Bradbury jest dla mnie fantastyczną tajemnicą, nieodkrytą kartą, do której się wręcz garnę, bo czuję, że może mi dostarczyć multum doznań.
No stary, to tak a propos rozwiniętych recenzji, o których rozmawialiśmy, jak widzę. :P Ale konkretna recka. Dobrze mi się czytało i zachęciłeś jak cholera, a że już tę książkę mam od dawna na uwadze, to podkręciłeś korbkę bardzo. :) Świetne są te fragmenty, one idealnie obrazują styl Bradbury’ego. To jest dokładnie to, co napisałeś ” Bradbury mocno poetyzuje, używa pięknych porównań i przenośni, które rozmywają się w przyjemnym, kojącym rytmie” . Jego styl jest kwiecisty, często to kwiecisty sztafaż, ale ujmuje, wpływa na wyobraźnie, nawet nieco uspokaja, jeśli tak to można stwierdzić. Z tego wszystkiego, co przeczytałem, tylko w „Fahrenheit 451″ nie było takiego języka. Wobec tego jestem pewien, że „Kroniki” Cię podobnie ujmą. ;)
Tak, tę recenzję miałem na myśli, gdy mówiłem, że właśnie coś rozwlekłego piszę :D Cieszę się, że tylko dodatkowo zachęciłem. Zdecydowanie można powiedzieć, że Bradbury uspokaja słowami – to taka proza, którą powinno się poznawać powoli, smakując. „Fahrenheit 451” sprawdzę z innych powodów, natomiast jeśli w „Kronikach…” autor podobnie czaruje słowem, to pozostaje mi wyczekiwać reedycji. Nawet jeśli fabularnie nie do końca mnie przyciągają.
Pytanie czemu u nas się tego nie wznawia…
Pytanie, na które nie potrafię odpowiedzieć… a byłbym pierwszy w kolejce do kupna.
[…] Tramwaj Nr4 o „Słonecznym Winie” Raya Bradbury: TUTAJ […]
[…] Spauldinga na leżaku przed domem, w ostatkach sierpniowego słońca, mieliście okazję czytać TUTAJ. Pewien krótki fragment wam przytoczę, bo gdybym miał to wspomnienie spisać na nowo, pewnie i […]