„Serca Atlantydów” – A ja znów zaczarowany…
„Jeśli wiele pamiętasz z lat sześćdziesiątych, to cię tam nie było” – to stare powiedzenie pojawia się na kartach Serc Atlantydów, ale do samej książki sensu stricto nie pasuje. Dlaczego? Bo Stephen King w swoim zbiorze opowiadań/minipowieści, który nie do końca zbiorem opowiadań można nazwać, o czym później, stawia pamięci jako wartości najtrwalszej pomnik. W tle grają z radia największe amerykańskie przeboje tamtych czasów, przy których niejedna para pocałowała się po raz pierwszy, pisarz znów ożywia temat dzieciństwa i bez zaskoczenia robi to po mistrzowsku, my odbywamy podróż w najbardziej szalone lata Ameryki, a echo wojny w Wietnamie i społecznych dylematów młodego pokolenia miesza się ze smutkiem, niespełnieniem, porzuconymi marzeniami i miłością. Ja zaś za każdym razem, gdy widzę, że ktoś krytykuje Serca Atlantydów, bo nie otrzymał tego, czego się spodziewał, mam ochotę wykrzyczeć prosto z przepony: „Do cholery! Nie traktujcie tego jako horror, nie myślcie tak, bo krzywdzicie te opowieści. I krzywdzicie samych siebie, tracąc coś bardzo cennego…”.
Mamy do czynienia z pięcioma tekstami, z których dwa pierwsze – Mali ludzie w żółtych płaszczach i tytułowe Serca Atlantydów – zajmują ok. 80% objętości całej książki. To już każe nam pomyśleć, dlaczego King zdecydował się na taką formę. Otóż dobrze informuje nas blurb, że to pięć sennych wypraw w przeszłość, ale ich wyjątkowość polega na tym, że przeżywamy je z tymi samymi ludźmi. A zatem dwie pierwsze minipowieści konstytuują świat przedstawiony: jedna za pomocą historii o przyjaźni jedenastolatka z Tedem Brautiganem, nowo wprowadzonym starszym panem, druga dzięki obrazowi życia studenckiego w dobie przemian światopoglądowych przypadających na lata 60. Dwa środowe teksty dopowiadają historie pobocznych postaci, są dodatkiem dopełniającym opowieść, a ostatni, króciutki tekst to jeden z kolekcji tych epilogów, które zawsze kończą wspaniałe nostalgiczne podróże spojrzeniem po latach, obdarowują ostatnim tchnieniem sentymentu i pomagają rozstać się z lekturą z głową w chmurach. Okropnie to uprościłem, ale chcę, żebyście wiedzieli: Serca Atlantydów czyta się jak powieść, tak możecie je traktować. Nawet jeśli powieścią nie są, to i tak zasługują na ten tytuł.
Pierwszą (mini)powieścią Stephen King mocno zaznacza atmosferę, jaką wpisze w wydarzenia, spacerując narracyjnie w realiach, które pomagały mu dorastać. Lata sześćdziesiąte samoistnie wiążą się z okresem dojrzewania, przemian i kreowania siebie. Taki proces rozwoju dotyczy Bobby’ego Garfielda i jego przyjaciół z dzieciństwa: Carol Gerber i Smutnego Johna. Nie bez powodu King śledzi pod lupą wakacje 1960 roku – wtedy trójka przyjaciół poznaje starszego pana, który przybył znikąd, a przynajmniej piszę tak, by uzmysłowić Wam okrytą tajemnicą rolę, jaką przyjdzie mu odegrać w życiu bohaterów. Mężczyzna skądś uciekł, śledzą go tajemniczy ludzie, dają mu znaki, mają być mali i nosić żółte płaszcze, ohydni, stłamszeni zbójcy; on się ukrywa (tu dodam, że nowela łączy się z cyklem Mroczna Wieża – wątek fantastyczny w niej zawarty czerpie z realiów serii będącej opus magnum Kinga). Jest Bobby, który czyta mu gazety, by troszkę dorobić, i szuka znaków, chroniąc staruszka. Nie brakuje relacji nauczyciel – uczeń, gdy Brautigan zaraża chłopca miłością do książek (nieśmiertelny Władca much!). Jest też matka – postać niejednoznaczna, pozornie negatywna, bo nieczuła i zaniedbująca syna, mająca jednak własne demony, które jeśli jej nie usprawiedliwiają, to przynajmniej każą czytelnikowi wstrzymywać pochopne sądy. Ojca nie ma, jest tylko jego mgliste wspomnienie i gorzkie słowa matki. I tym nieśpiesznym, ale olśniewająco urokliwym nurtem toczy się opowieść, wyciskając z prostych, prozaicznych sytuacji tyle emocji, ile tylko można zawrzeć w słowach. Wydawać by się mogło, że ta opowieść będzie kolejną sentymentalną sielanką z młodzieńczej przeszłości, ale nie: to lato ostatecznie kończące wszystko, co niewinne, choćby rozpoczęło się najpiękniejszym dniem z najpromienniej uśmiechniętym słońcem nad głowami.
To lato miało w sobie coś magicznego, nie miał co do tego wątpliwości nawet jako pięćdziesięciolatek, ale nie wiedział już, co to była za magia. Być może to tylko takie dzieciństwo, jakie opisywał Ray Bradbury, los wielu dzieci z małych miasteczek: czas, gdy świat prawdziwy i ten wymarzony czasami się przeplatają, a wtedy pojawia się czar.
King potrafi obserwować rzeczywistość i poddawać ją zaskakująco trafnej rekonstrukcji. Nagle zalewają nas takie fale prawdy, płynące ze słów bohaterów, z ich wyznań, na które czekam. To przychodzi samo, nie jest wystudiowane, chłodno zaplanowane przez autora. A przynajmniej ja tak nie uważam, może uszlachetniając gawędę Kinga. Za nic jednak nie dam sforsować jednej mojej myśli – Serca Atlantydów stoją realiami, oczywiście, ale przede wszystkim jednak postaciami – pisarz tworzy je tak, że nawet gdy pojawiają się na chwilę, są wyjątkowe. Odzywa się wtedy moja pisarska dusza: żal byłoby mi „tracić” takie dobre charaktery na postaci poboczne. King nie ma z tym problemu – on głównych bohaterów kreuje z jeszcze większym kunsztem.
Druga nowelka, Serca Atlantydów, ostatnia, o której opowiem więcej, zostawia nas w Ameryce kilka lat po Małych ludziach… . Na arenie politycznej wietnamskie upiory, w kraju młodzi ludzie i ich szaleńcze czasy studiów, zwariowana i głupia młodość, odpychające maniery i to wszystko, za co kochamy amerykański kult zabawy. Główny bohater jest nowy, więc teoretycznie czytamy osobny twór – relację z przehulanych nad kartami studenckich dni i nocy w akademikach. Cztery główne tematy: hazard, Wietnam, miłość i studia. I piąty bonusowy – pacyfka. Do pewnego momentu tekst wydaje się dziwny, zmierzający donikąd, bo oparty tylko na dynamicznej relacji, paru postaciach oraz rżnięciu w kierki. Potem jednak następuje olśnienie: z narracji wynurzają się dobrze znane imiona, dobrze znane wspomnienia z miejsc, które znacie nie mniej dobrze. Carol, Smutny John, Bobby, Ted Brautigan; bohater, którego zdążyliście już poznać, wplątany w małą historię ludzi, których – jeśli tylko Mali ludzie w żółtych płaszczach Was uwiedli – pamiętacie z dzieciństwa :) I to zaskoczenie, gdy pod koniec noweli zaszkliły mi się oczy, a jeszcze pamiętałem te zatopione w speluniarskiej atmosferze studenckie realia. To chyba zadziałała magia, wylewając się spomiędzy stron.
Cóż zostało dodać? Na pewno muzykę – rzucanie przez Kinga utworami z lat 60. jak z rękawa, tworzenie z nich mozaiki wspomnieniowej bohaterów, podobnej do tej, z jakiej każdy z nas z osobna jest najbardziej dumny. Jeszcze łyżkę dziegciu, jeśli oczekujecie czystej rozrywki i nastawienia na wydarzenia zamiast kreacji świata, przeżyć bohaterów i stawiania pytań – bo właśnie to oferują Serca Atlantydów. Dwa opowiadania są troszkę mniej związane z resztą i zwyczajnie gorsze, gdy rozwijają dalsze losy pobocznych postaci, ale też można w nich znaleźć sporo uroku. Nie nudziłem się przy nich, ale zrozumiem tych, którzy będą. To jednak drobnostki, które nie niszczą tytanicznej pracy Kinga nad kreacją przede wszystkim krainy – takiej, którą zapamiętamy przez pryzmat zamieszkujących ją naszych przyjaciół. Największym atutem Serc… pozostaje głęboka aluzyjność między zawartymi w zbiorze tekstami – gdy zaczynamy patrzeć szerzej, trudno ukryć emocje – tak szczere są te historie, z pozoru drobne, chwilami naiwne, a jednak wyjątkowe. A ostatnie strony? Jeśli tylko przejęły Was losy bohaterów, w szczególności Bobby’ego i Carol, będą wspaniałe. Może wycisną łzy…
Podsumowanie:
Tytuł: Serca Atlantydów
Autor: Stephen King
Wydawca: Prószyński i S-ka 2013
Moja ocena: 8/10
Ostatnio w końcu przeczytałam „Lśnienie”, ale trochę się zawiodłam, jak mam być szczera… ale może z jakiś czas dam Kingowi jeszcze jedną – już trzecią – szansę.
Bookeaterreality
A która książka otrzymała pierwszą szansę? :) Jeżeli to też był horror, to może warto odejść od grozy Kinga i spróbować czegoś innego. Mając tak bogaty dorobek, nie sposób pisać same idealne opowieści – dobrze wybrać trzecią historię rozważnie, żeby się nie zrazić.