[Z zakurzonej półki] „Grzechem jest zabić drozda”
Zabić drozda przeżywa ostatnio drugą młodość. Dlaczego? Oczywiście za sprawą wiadomości, która obiegła cały literacki światek. Prawniczka Harper Lee odnalazła pierwotną wersję pierwszej powieści autorki, napisanej jeszcze przed publikacją jej jedynej książki. Niebawem 88-letnia pisarka wyda drugi tytuł w życiu, a czytelnicy będą mogli poznać kontynuację losów Smyka. Dlatego tak szybko poznikały z bibliotek egzemplarze Zabić drozda – ludzie chcą wiedzieć, co było wcześniej, a że pewnie mnóstwo osób już się z książką zetknęło, to najlepszy czas, by taką perełkę sobie odświeżyć. Ja nosiłem się z lekturą już jakiś czas, zatem wspomniana wieść nie miała decydującego wpływu na moją decyzję. To raczej fakt, że klasyka amerykańskiej literatury wciąż pozostaje dla mnie rejonem niezbadanym, a jednak tak kuszącym pod wieloma względami. Bo to przecież południe USA, czasy Wielkiego Kryzysu, małe miasteczko skąpane w swej prowincjonalności… i zaangażowany społecznie obyczaj z perspektywy dziecka – nie mogłem się dłużej opierać.
Jeśli nie czytaliście książki, to zapewne oglądaliście film, więc sama historia Smyka, kilkuletniej dziewczynki w osobie narratora, jej starszego brata Jema, wakacyjnego przyjaciela Dilla i ojca Atticusa powinna być wam choćby pośrednio znana. Przenosimy się do małej fikcyjnej mieściny na południu Stanów Zjednoczonych – Maycomb – gdzie życie toczy się wokół kilku domków jednorodzinnych zebranych na niewielkim terenie i połączonych siatką ścieżek. Pierwszoosobowa narracja Smyka każe nam skupiać się na barwnych, letnich przygodach związanych z dzieciństwem przeżywanym na głębokiej prowincji. Tutaj każdy się zna, sąsiedzi przesiadują pół dnia na werandach, zanudzając znajome dzieci rozmowami i zapraszając je na ciasto i herbatę, Smyk i Jem codziennie wychodzą na ulicę, gdy ich ojciec adwokat wraca wieczorem z pracy, miejscowe pociechy tworzą legendy o chłopaku, który ponoć od kilkunastu lat nie wychodzi z domu, a społeczeństwo dzieli się na metodystów i baptystów, czarnych i białych… To realia, które już same w sobie są atutem, a Lee udało się jeszcze osadzić w nich opowieść zadziwiająco zgrabną i ponadczasową.
Na Zabić drozda składa się kilka tematów poprzetykanych wątkami pośrednimi. Chodzi tutaj o złamaną rękę Jema i zdarzenie, które do tego doprowadziło – związane z Dzikim Radleyem, owym samotnikiem nieopuszczającym swojego domu – chodzi o proces dorastania Smyka i pozostałych młodych bohaterów oraz budzenie się w nich świadomości czasów, w jakich przyszło im żyć. Chodzi wreszcie o problem rasizmu, nietolerancji, ograniczonej wolności słowa i typowo małomiasteczkowego zacietrzewienia. W pewnym momencie powieść zamienia się w dramat sądowy za sprawą procesu, w którym Atticus broni pewnego Murzyna oskarżonego o gwałt i pobicie. Niesamowicie jest obserwować, jak ta owiana tajemnicą sytuacja ewoluuje w oczach sześciu-, siedmio-, a w końcu ośmiolatki, jak stopniowo rozjaśnia się w głowie dziewczynki i jak wiele Smyka uczy. Fabuła jest ciągła, ale składa się z poszczególnych podhistoryjek, np. przechadzki ulicami Maycomb wściekłego psa czy wizyty u rodziny Finchów w Boże Narodzenie. Nawet rozdział z lepieniem bałwana się znajdzie, ale to nie tak, że książka jest dziecinna, po prostu mówi o różnych rzeczach, tych pozornie błahych, jak i bardzo skomplikowanych. Także wtedy, gdy poruszane są wątki mniej istotne, zabawne i proste, wiemy doskonale, że mają swoją wagę i coś za sobą niosą.
Zabić drozda od razu zyskuje sobie sympatię czytelnika, taka to już powieść. Swoim prostym wyrazem przemyca prawdy, które miały rację bytu nie tylko pięćdziesiąt lat temu, ale też dziś mogą posłużyć otwartym umysłom za przykład. Przyznam się jednak, że oczekiwałem czegoś więcej – niektóre pomysły nie angażowały mnie w lekturę tak, jak powinny, a lata w powieści przepływały za szybko, bo trudno było nacieszyć się powrotem do przeszłości, gdy wakacje były bardziej słoneczne, a świat większy i tajemniczy. Może to wynik połączenia kilku tematów w jednej opowieści, przez co siłą rzeczy autorka musiała któryś z nich szczególnie polubić i faworyzować. Nie zmienia to jednak faktu, że na myśl o Zabić drozda robi się w sercu cieplej i z pewnością jest to wrażenie niezależne od wieku.
Powieść dla tych, którzy w swej młodości poznają świat i potrzebują inspiracji oraz tych, którzy mimo dorosłości wciąż tkwią jedną nogą w krainie błogiej nieświadomości i za nic tej kończyny stamtąd nie ruszą.
Podsumowanie:
Tytuł: Zabić drozda
Autor: Harper Lee
Wydawca: Książka i Wiedza 1979 (premiera: 1960)
Moja ocena: 7/10
To tytuł, który od dawna obija mi się o uszy, jak sam napisałeś – klasyka amerykańskiej literatury, a jednak nie miałam okazji ani czytać ani oglądać ekranizacji. Ogólny zarys fabuły znam, a jednak właściwie nie znam tej książki. Nadrobię to, planuję zabrać się za parę starszych, klasycznych, tytułów.
Życzę szybkiej realizacji planów i samej przyjemności z czytania klasyków ;)
Czytałam dopiero w zeszłym roku, ale (mimo tego, że wcześniej oglądałam film – dwa razy) zrobiła na mnie ogromne wrażenie.
Wiesz, że postać Dilla jest wzorowana na Trumanie Capote’em? Znali się z Harper od dziecka właśnie.
Ja film zostawiłem sobie na po lekturze, obejrzę jeszcze w tym tygodniu.
Tak, czytałem o tym. „Zabić drozda” ma kilka takich autobiograficznych smaczków i to buduje wokół książki świetną aurę :)
Krótko i na temat: U-WIEL-BIAM :D
Ach, wiem, czytałem i oglądałem recenzje ;) Teraz chyba oboje czekamy na kontynuację – ja na pewno nie przepuszczę!
Ja też nie, tym bardziej, że podobno była napisana nawet przed „Zabić Drozda”! :D Czyli zachowała tamten klimat sprzed lat, co tak go lubimy :D
Lubimy, lubimy jak najbardziej :D Cudownie odkryć coś, co tyle lat przeleżało w nieświadomości autorki i czytelników – sam ten fakt budzi zainteresowanie, a do tego tamten klimat sprzed lat…
Czytałam trzy razy, film, w ktorym zagrał jakże lubianym przeze mnie Gregory Peck chyba z dziesięć razy. Masz rację, powieść ta wywołuje ciepło w sercu i przekazuje w sposób prosty ponadczasowe wartości i każdy powinien po nią sięgnąć.
Też tak sądzę. Nawet jeśli na co dzień czytuje się inną literaturę, to są pewne uniwersalne opowieści, które po prostu należy znać, i „Zabić drozda” jest jedną z nich.
[…] U Secrusa z Tramwaju Nr 4 klasycznie i znowu tak, że się nie oderwiecie, czyli „Zabić Drozda”: TUTAJ. […]
Tak sobie czytam i doszłam do wniosku, że ten „ciepłowniczy” klimat ma w swoich książkach też Fannie Flagg. I wiesz co? I „Magiczne lata” – przynajmniej w tym wątku letnio-wakacyjnym.
Ech, zawsze jakoś tak przemknie mi Twój komentarz i dopiero później się orientuję, że on jest i czeka na odpowiedź ;) Cóż, Fannie Flagg jeszcze nie czytałem, ale pamiętam właśnie taki, zbliżony klimat w adaptacji filmowej „Smażonych zielonych pomidorów” (książka już dość długo czeka na swoją kolej). A tym, jak nazwałaś, „ciepłowniczym” klimatem na ogół odznaczają się opowieści z dziećmi na pierwszym planie, bo w dzieciństwie wakacje to priorytet, bo tam największe cuda młodości dzieją się w letnie, ciepłe poranki, upalne dni i długie, pełne wrażeń wieczory. „Magiczne lata” są cudownym tego przykładem, nawet nie tylko we wspomnianym przez Ciebie rozdziale-porze roku, taką atmosferą raczy King w „Ciele”, ważnym elementem historii jest upalny Gdańsk u Huellego w „Weiserze Dawidku”, „Mój przyjaciel Meaulnes” też kojarzy się podobnie, z pewnością także „Słoneczne wino”, na które dopiero poluję… A przywołuję tyle tytułów, bo taka konwencja jest mi bardzo bliska i po części też w oczekiwaniu na nią sięgnąłem po „Zabić drozda” :)
Wow, ile tytułów! Wątek wakacyjny mocno się trzyma w literaturze, widzę :) To ja przewrotnie dopiszę nie tytuł, a całą serię – „Calvin i Hobbes”, znasz? Komiksy.
Absolutnie fantastyczne i mocno inspirujące się McCammonem. Kiedyś to opiszę w notce, jakem Agnes.
Znałbym pewnie, gdyby to nie były komiksy :( Bardzo mi do nich daleko, ale dzięki za tę propozycję – zdążyłem już wstępnie wybadać. A na to „kiedyś” czekam!
Popełniasz zdecydowanie błąd dyskwalifikując komiksy, najwidoczniej jeszcze nie trafiłeś na TEN właściwy, a Calvin akurat mógłby nim być. Ciekawostką jest to, że autor w odróżnieniu nie „sprzedał” swojego bohatera, jak choćby zrobił to Davis z Garfieldem.
Ja nawet nie tyle komiksy dyskwalifikuję, co ich po prostu nie czytuję, nie sprawdzam, nie próbuję – mogę powiedzieć, że nie trafiłem niemalże na żaden, więc możliwość znalezienia „tego właściwego” jest prawie zerowa ;) Ale podejście mam bardzo zdrowe – w żaden sposób nie dyskredytuję komiksów i myślę, że niejeden przypadłby mi do gustu, gdybym tylko poświęcił mu chwilę uwagi. Skoro, Oisaju, potwierdzasz zdanie Agnes, to ja „Calvina i Hobbesa” sprawdzę w pierwszej kolejności. Jeszcze nie dziś, nie jutro, ale niebawem :)
Ja przeczytałem „Zabić drozda” chyba trzydzieści lat temu, tak, tak, staruchy też tu zaczynają zaglądać. Przeczytałem z dużą satysfakcją, jednak pierwsze skojarzenie, to kadr z Peck’iem składającym się do strzału… Książka mimo wszystko nieco obrosła szlachetnym, ale kurzem.
A dla kogo ten cykl, jeśli nie właśnie dla tych, którzy czytali coś 10, 20, 50 lat temu i teraz poprzez mój tekst mogą do tamtych wrażeń powrócić? :D No, jeszcze dla nieświadomych, zanurzonych w stosach nowości, którzy chowając się za pierwszą świeżością, nie wiedzą, ile tracą.
Książka obrosła może kurzem, ale nieznacznie, bo historię wciąż odczytuje się podobnie, a język nie stawia żadnych barier. A jej odkurzenie było czystą przyjemnością.
Tak, Peck również nieodzownie wiąże mi się z „Zabić drozda”, tak samo jak odtwórcy ról dziecięcych. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że film trafił do mnie bardziej, pozostawił jeszcze lepsze wrażenia niż książka.