[Z zakurzonej półki] „Kobieta nie jest człowiekiem, kobieta to rzecz…”
Eliza Orzeszkowa nie należy dziś do twórców ubóstwianych przez uczniów szkół średnich. Przedstawicielka obfitej w powieściopisarstwo epoki pozytywizmu, autorka książki „Nad Niemnem”, którą od lat torturuje uprzedzoną do kilometrowych opisów przyrody młodzież, swoje osiągnęła i miejsce zasłużone w historii literatury zajmuje. Ilu z was zna jednak dokonania Orzeszkowej sprzed jej realistycznego opus magnum? No właśnie, dziś opowiem o wydanej w 1873 roku powieści tendencyjnej, ściślej mówiąc: o „Marcie”, która pierwotnie ukazywała się na łamach „Tygodnika Mód i Powieści”, i w tym samym roku trafiła do druku w postaci książkowej. To już pewien ewenement, bo podobnież im książka była lepsza, tym szybciej pojawiała się na półkach sklepowych, a taka na przykład „Lalka” sporo musiała swego czasu odczekać…
Przede wszystkim trzeba wam wiedzieć, że „Marta” to powieść do szczętu tendencyjna, zadomowiona głęboko w światopoglądowej pozytywistycznej chatce. Sprawą rozważaną przez autorkę jest problem niedouczonej, pozbawionej statusu społecznego i środków do życia kobiety, wdowy po niedawno zmarłym mężu. Orzeszkowa wrzuca tytułową postać i jej córeczkę do kotła poniżeń, degradacji i upadku człowieczeństwa, stopniowego zatracania się w biedzie i wyzbycia wszelkiej godności. Mamy więc do czynienia z jednym z postulatów „młodych” okresu postyczniowego – emancypacją kobiet, tematem nowoczesnego wychowania i przystosowania do pracy płci pięknej, kiedy zbyt wielu mężczyzn nie wracało z pola bitwy i zostawiało na pastwę losu swoje ukochane. Książka sięga do momentu, w którym zmiana życia następuje gwałtownie, a kobieta, niewyuczona za młodu żadnego „talentu” dostatecznie dobrze (by zostać odpowiedzialną nauczycielką języków lub rysunku, tłumaczką, szwaczką pracującą na maszynach…), bez skutku poszukuje pracy, aby zapewnić sobie i małej córeczce znośne bytowanie. Szykuje się więc pozycja zaangażowana społecznie tak bardzo, jak tylko można ją w ramy pozytywizmu wtłoczyć.
Już pierwsze słowa zapowiadają potok bardzo ckliwych wynurzeń, sugerują pisarstwo z natury monumentalne, egzaltowane wręcz, starające się podnieść treść do rangi wielkiego przeżycia, odczuwania i żalu serca. Na początku Marta patrzy, jak mężczyźni wynoszą jej rzeczy z mieszkania – one wywołują skojarzenia przeszłego szczęśliwego życia, sentymentem i smutkiem okraszają świat bohaterki. Nie powiem, ładnie Orzeszkowa pisze, buduje ze słów obrazy pełne treści i uroku, brudem lub pięknem przyprószonego, ale takie pisanie już nie zachwyca, język taki nie wzbudza silnych emocji – nie w skali przynajmniej, na jaką liczyła zapewne autorka, epatując na każdym kroku rozpaczą i łzami. Gdzie równowaga między słowem a zamiarem oddziaływania na odbiorcę, gdzie wyczucie środków przekazu? Ja to jeszcze pół biedy, bo uwielbiam podumać nad słowem i sam piszę z patosem, ale miłośników literatury współczesnej, pozbawionej zbędnych ozdobników, odrzuci z pewności górnolotny bełkot narratora, rodem wyjęty z kiepskiej przemowy, najeżony przenośniami, wszelakimi pytaniami retorycznymi i porównaniami wymyślnymi, ale w samym swym założeniu płytkimi. Inna sprawa, że przecież Orzeszkowa nie pisała tego dla nas tu i teraz, miała misję swojego pokolenia…
Nietrudno zauważyć, że temat pracy w „Marcie” eksponowany jest aż do przesady, ewidentnie błyszczy na pierwszym planie każdego rozdziału. Właściwie cała fabuła opiera się na tym, że rażona biedą bohaterka poszukuje pewnego źródła zarobku, by wyrwać się z objęć nędzy. W czymkolwiek by się nie spróbowała, nie robi tego dostatecznie dobrze. Ma podstawy, ale to za mało, dlatego z kwitkiem odchodzi od drzwi kolejnych potencjalnych pracodawców, z coraz większą rozpaczą przyjmuje odmowy dawnych przyjaciół, a bezinteresowne wsparcie pieniężne ma za upokarzającą litość. Orzeszkowa świetnie zarysowała proces utraty wszelkich nadziei życiowych, deklasacji społecznej i zmian psychicznych Marty, postępującej nieudolności w świecie rządzonym przez mężczyzn i kobiety wykształcone. Problem ten idealnie osadzono w realiach epoki, więc nawet jeśli widać w zdarzeniach z „Marty” przesadę i z góry zaplanowaną tendencję, to rzeczywistość drugiej połowy XIX wieku zyskała w miarę rzetelny obraz, zwłaszcza w wymiarze nizin społecznych i mentalności ówczesnych ludzi.
Tendencyjność, o której wspomniałem, oplata całą narrację chwytami subtelnymi, jak i bardziej nachalnymi. Jestem w stanie zaakceptować, że temat zawodowej aktywności wdowy motywem przewodnim, że od czasu do czasu bohaterowie wypowiadają formułki w stylu: praca to narzędzie zarobku, nie można tego narzędzia wypuszczać z dłoni, ale już bezczelne przerywanie biegu fabuły tylko po to, by posunąć się nieomal do pieśni pochwalnych na cześć pracy to gruba przesada (tzw. komentarz odautorski, skrajnie dygresyjny, dla mnie zupełnie zbędny, bo realistyczna narracja mówiła sama za siebie). Jeśli dodamy do tego kilkuakapitowe wstawki – nieczęste, ale jednak – wypowiadane przez narratora o znaczeniu słowa „zarobek” lub usprawiedliwianie się, dlaczego historię Marty autorka uczyniła tak prostą, nie urozmaicając jej mnóstwem epizodów, ma się ochotę rzucić książkę w kąt, mimo że dalsze losy postaci żyją gdzieś w głowie i potrafią serio zaintrygować. „Wybaczcie mi” – mówi narrator, a ja nie wybaczę! Gdyby tak wyrzucić z powieści wałkowaną na tysiąc sposobów ideologię, dostalibyśmy smutny dramat społeczny, może trochę monotonny, ale angażujący czytelnika i pozwalający nad losem bohaterki smucić się, współczuć jej i życzyć lepszego losu. Gdy czujemy, że to tak naprawdę pokazówka, trudno o wyższe emocje. Nawet jeśli wiemy, że tak się działo, że były takie kobiety i nawet dziś są.
Po książkę sięgnąłem z obowiązku zapoznania się z nią na zajęcia z epoki pozytywizmu i mimo srogich zarzutów w recenzji, nie żałuję spędzonego przy niej czasu. „Marta” jest rasowym studium degradacji i upadku, studium rzetelnie spisanym i grającym na uczuciach. Początkowo bohaterka nie myślała, że trudno będzie jej znaleźć odpowiednią pracę – szukała bez skutku. Nie przeszło jej przez myśl, by kiedykolwiek mogła korzyć się przed ludźmi, by gotową była przyjąć jałmużnę. Zrobiła to dla córki. Błagać o pomoc i prace było rzeczą nie do pomyślenia – narzucała się w swych usilnych prośbach o wsparcie. „Marta” to schemat dziś już przestarzały – tak językowo, jak światopoglądowo – ale losy bohaterki wciąż potrafią poruszać, a obraz niedoli na dobrą sprawę nie zmienia się nigdy. Wyjątkowo trafna, choć monotonna; Orzeszkowa na szóstkę.
Podsumowanie:
Tytuł: Marta
Autor: Eliza Orzeszkowa
Wydawca: Zakład im. Ossolińskich 1956 (premiera: 1873)
Moja ocena: 6/10
Cytat z tytułu recenzji: E. Orzeszkowa, Marta, Wrocław 1956, s. 203.
„Nad Niemnem” czytałam i pomimo tego, że była to lektura, to według mnie naprawdę dobra. Ale czy inne książki autorki przeczytam? Może kiedyś ;)
http://pasion-libros.blogspot.com
Rozumiem, że czasem trudno wracać do „szkolnych” autorów. W przypadku niektórych jednak naprawdę warto ;)
Motyw „pracy” i pozytywistów pamiętam do dziś. O dziwo „Nad Niemnem” plasuje się w pierwszej trójce lektur z tamtego okresu jakie wyniosłam z liceum. Może kiedyś nadarzy się okazja i sięgnę po „Martę”? Muszę jednak odpowiednio się do tego nastroić :)
Nastrajanie się do takiej literatury dzisiaj jest niestety konieczne. Na pewno znajdą się lepsze pozycje od „Marty” z tego okresu, ale też nie każda będzie poruszać przede wszystkim tematykę ówczesnej sytuacji kobiet i świadomości społecznej w stosunku do ich położenia. W takich kategoriach książka sprawdzi się idealnie – zarówno literacko, jak i światopoglądowo, bo to typowy pozytywizm jest ;)
Nie dojrzałam niestety jeszcze do tego by powrócić do pozytywistów. Chociaż zawsze książki (nawet lektury szkolne!) czytałam z wielką chęcią to przerabianie ich na kolejną modłę, wyszukiwanie motywów, opisywanie kreacji bohaterów, odnajdowanie kontekstów literackich tak bardzo mnie zmęczyło, iż odkąd szczęśliwie złożyłam egzamin maturalny (notabene, na pisemnym natknąwszy się oczywiście na „Potop”, którego nawet nie ruszyłam, ku wstydzie mojej mamy – filologa polskiego, więc zmuszona okolicznościami pisałam z romantyzmu, którego nie czułam, ni w ząb) nie mam kompletnie ochoty na utrzymywanie bliższych relacji z autorami tamtego kierunku literackiego.
A tak bardzo chciałabym wrócić i pielęgnować stare znajomości, nawiązać nowe, wreszcie bez przymusu czytać i zachwycać się lub złorzeczyć.
A tak bardzo sobie obiecywałam ten powrót!
Zaklinałam się, że tylko nieco odpocznę i sięgnę jeszcze raz po tamte utwory, będę się rozkoszować przyrodą w „Nad Niemnem”, postaram się wreszcie polubić Rzeckiego w „Lalce”, poznam te nieznane dzieła, na czele z „Potopem”! Chciałabym nawet powrócić do takich książek jak „W pustyni i w puszczy”, „Quo vadis”, nowele Prusa.
Niestety na razie nie jest mi to dane. Tak samo, jak nie mam ochoty na ponowne przeczytanie utworów Żeromskiego, Reymonta, Mickiewicza etc. oraz na poznanie innych ich dzieł.
Mam nadzieję, że z czasem dorosnę, pozbędę się uprzedzeń i z przyjemnością zabiorę się do lektury. Zwłaszcza, iż biblioteczka w moim domu rodzinnym zawiera same takie perełki (zasługa kochanej mamy, która przez to wszystko musiała przebrnąć na studiach, cud, że się do reszty nie zniechęciła i nadal czyta!), więc nawet nie musiałabym specjalnie poszukiwać tychże książek. Na pewno „Marta” tam jest i już na mnie czeka.
Takie to jeszcze młode ze mnie i głupie ;)
Teraz możesz właśnie zasiąść do tych klasycznych lektur – choćby nieśmiało, z jedną na próbę – bez konieczności szukania motywów, odrzucając wszystkie szkolne rygory i nic dziwnego, jeśli się okaże, że to świetne dzieła lub coś zupełnie nie dla Ciebie. Ja teraz, na studiach, dopiero cenię sobie omawianie książek z danych epok, choć te zajęcia też znacznie różnią się np. od licealnych. Takie przeświadczenie, że muszę przeczytać Orzeszkową i kojarzyć ją jak najlepiej, motywuje do poznawania tytułów, po które normalnie sięgałbym z ogromnym oporem bądź ominąłbym w ogóle. Podobnie jest z „Martą”, a jednak lektura nie okazała się tragiczna :)
Trzeba dać sobie czas, nic na siłę – pielęgnowanie w domu tych literackich tradycji kulturowych tylko przyśpieszy proces przekonywania się (albo i nie, przecież nie każdy czerpie radość z poznawania klasyki, a po co robić to siłowo na szeroką skalę?). I przyznam się, że przede mną też mnóstwo książek pokroju tych, które wymieniłaś, choć teoretycznie powinienem już mieć je „za sobą” :)
Siedzę tak od 40 minut i staram się coś napisać. Jakoś nie wiem, coś, co nie pozostawi po mnie obory. Ale teraz doszłam do wniosku, że jaki koń jest, każdy widzi i nie ma sensu tu się na coś fajnego silić.
Dalej nie rozumiem chęci czytania takiej literatury. Coś co było świetne kiedyś, teraz jest albo nudne, ale przerysowane. Owszem pamiętam ze szkoły jak życie wtedy wyglądało, co się czytało i takie tam. Jednak teraz tak siedzę i się zastanawiam: po kiego to czytać. Jeszcze rozumiem, jakby język w książce mną pomiatał niczym szatan w piekle. Że czytam i nie mogę wyjść z podziwu, że zostało to napisane tyle lat temu. Dlatego taka np. Orzeszkowa nigdy nie będzie kultowa i „dręczenie” nią uważam za bezpodstawne.
Wyjaśnię o co chodzi mi z tą kultowością.
Jest sobie Romeo i Julia. Się nie znam (dla mnie nic super, hiper), ale ciągle robi wrażenie, ciągle nastolatki będę wzdychać i marzyć o miłości tak romantycznej, że aż będą chciały skrócić swoje życie. I tak pewno będzie do usranej śmierci. Jest sobie wiersz Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, który też będzie wieczny – przynajmniej do momentu istnienia ludzi, bo pomimo swej prostoty, jest taki prawdziwy. Mogłabym tu wymieniać miliardy takich książek i wierszy. Niestety, jeżeli coś nie zachwyca, bo „teraz żyje się inaczej”, „nie wiem po co się tak katować tym tematem”, to nie jest dobre. Dlatego „Miś” nigdy nie był kultowym filmem (dzisiejsza młodzież się uśmiecha przy filmie, od czasu do czasu zaśmieje się w głos), a taka „Seksmisja” czy „Dzień Świra”, będą filmami wiecznymi. Więc takie książki nigdy mnie nie rajcowały, wręcz się nimi męczyłam i nienawidziłam. Nie rozumiem fenomenu niektórych pisarzy, zachwytów nad niektórymi pozycjami (absolutnie nie piszę tu o Twoim artykule!) i nie mogę akurat tu zwalić winy, na to, że jeszcze do tego nie dorosłam. Bardziej zwalam to na jakąś lukę w mej mózgownicy, która ciągle pragnie, aby ją odnaleźć.
Generalnie to ta recenzja została opublikowana, bo „Martę” czytałem z przymusu, a moja [Zakurzona półka] słynie z tego, że wchłonie wszystko – i powieść milicyjną, i Krasickiego, i Orzeszkową :) Sensu czytania takich książek nie ma dla tych, którzy takiego sensu nie widzą, po prostu. Są badacze literatury specjalizujący się w pozytywizmie i oni te pozycje czytali dziesiątki razy, ale są też przeciętni ludzie, którym po prostu owe realia się podobają i czytają ówczesnych autorów z przyjemnością. Fakt, że to wąska grupa, ale istnieje, nie każdy musi czytać nowości wydawnicze lub klasykę zagraniczną – gatunkową czy nie :)
Co do „kultowości” Orzeszkowej: dręczenie nią nie do końca jest bezpodstawne, bo pisała wyśmienicie ;) Mając na uwadze język, jego plastyczność i płynność przekazu, to dziś się już takich rzeczy nie przeczyta (dlatego m.in., że nikomu nie chce się już tak pisać). Niemniej nie umniejszałbym stylowi takiego „Nad Niemnem” czy „Marty”, bo znajdą się ludzie, których przy czytaniu język będzie miotał jak szatan w piekle ;p Mnie nie, choć niektóre fragmenty powtarzałem ze względu na, po prostu, świetne pisarstwo, ale innych być może tak, więc nie uogólniajmy. Ja też zachwycam się różnymi rzeczami, inna literatura mimo swego wieku ponosi mnie do wielkich emocji („Wilkiem stepowym” się zachwycałem, niesnobistycznie, a to przecież stare i intelektualne, że aż można by się było zastanowić, czy ktoś normalny czyta to dla prawdziwych doznań), ale w takim np. pozytywizmie potrafię znaleźć sens czytania.
„Marta” faktycznie dziś ma mniejsze podstawy, by ją poznać, jeśli po prostu nie interesują Cię tamte realia i tamta historia (a w połączeniu z chęcią jej zgłębienia literatura nierzadko nabiera nowego wymiaru) albo z pozytywizmu chciałabyś znać tylko największe dzieła, dla zasady. A w ostatniej kwestii, którą poruszyłaś: każdemu jego „kultowość” (tak swoją drogą, to słowo „kultowość” nie istnieje :D), tym bardziej dla mnie w obrębie kinematografii, ale że to temat na osobną debatę, się o klasyczności „Misia” czy „Dnia świra” nie wypowiem, bo i o „Rejs” by wypadało zahaczyć, i o Załuskiego, i przede wszystkim zdefiniować pojęcie „filmu wiecznego” (jak rozumiem, w grę wchodzi przede wszystkim uniwersalność, długoterminowość sprzeciwiająca się upływowi czasu).
Dobrze tak się rozpisać na podobny temat, bo można odkryć sporo własnych poglądów, które na dobrą sprawę wywleka się z głowy po raz pierwszy :)
Ach, a ja tylko panią Emilię pamiętam i jej globus niefortunny, na który cierpiała tak bardzo w „Nad Niemnem” :D Orzeszkowa jakoś tak średnio mi się widzi w najbliższym czasie, ale chyba w nowym roku zapoluję na Bolesława Prusa :D
Było, było :D Choć ja pamiętam to głównie ze znakomitego filmu, bo z książką było mi w czasach szkolnych nie po drodze…
Prus też niebawem się zapowiada, również studencko, jeszcze w tym roku. Chyba znów czeka mnie „Lalka”, a tu z półki zerka niedawno zakupiony „Faraon” i kusi. Ostatnio przypominam też sobie filmy Kawalerowicza, więc składa się idealnie ;) Sporo planów, ale to dobrze – przynajmniej nie ma czasu na nudę!
No właśnie „Lalka”, którą uwielbiam! Leciała kiedyś w radiowej dwójce i słuchałyśmy z Mamą, zachwycając się na nowo, ale i tak muszę odświeżyć sobie książkowo :D I „Emancypantki” też, bo w sumie jakoś tak ominęłam, a widziałam ostatnio, że bardzo warto :)
Ja „Lalkę” tez uwielbiam, choć na razie swoim licealnym, skromnym gustem ;) Miło będzie skonfrontować pamiętane wrażenia z dzisiejszym odczytaniem. „Emancypantek” nie czytałem.