Gdy Stwórcy nie ma w domu…
Ostrzeżenie: Przez najbliższe akapity recenzji może Wam się wydawać, że czytacie rozprawę na temat języka polskiego, jego stylu i popularnych błędów. To pozory. Po prostu literatura to słowo, a gdy słowo jest złe, literatura automatycznie traci swój koloryt i największy atut…
„Potrafił odwrócić kota ogonem, trzymając właśnie za ogon, a kot i tak będzie mu za to wdzięczny” (s. 269)
Debiuty bywają trudne. Kiedy już przyjdzie odpowiedni czas na pierwszą publikację, powinna prezentować autora z jak najlepszej strony – jako w pełni ukształtowanego twórcę, który ma do zaoferowania czytelnikowi własną indywidualność podpartą warsztatem. Kiedy dotarł do mnie nowiutki egzemplarz pierwszej powieści Adriana Turzańskiego, byłem nastawiony pozytywnie. Wiedziałem, że mam do czynienia z debiutem i należy podejść do lektury z bagażem dodatnich emocji, ale to, jak „Anielski śpiew” rozpoczął naszą znajomość, poniekąd zwaliło mnie z nóg.
„Przyznać jednak trzeba, że w Stambule było gorąco, i to tak konkretnie gorąco” (s. 101)
Dawno temu Bóg przestał interesować się ludzkością, pozostawiając nasz los w rękach niekompetentnych Aniołów i Archaniołów. Niektóre z tych skrzydlatych istot są na tyle krótkowzroczne, że postanawiają, na czele z Gabrielem, rozpętać apokalipsę i raz na zawsze pozbyć się przyziemnych kłopotów. Na czele opozycji staje Michał, kolejny skrzydlaty, chcący odnaleźć Boga i nie dopuścić do wypełnienia planowanych przez Gabriela „zwiastowań”, które mają być początkiem końca. Wędrujemy więc po miastach całego świata, biorąc udział w oderwanych od siebie działaniach przeróżnych aniołów i demonów, odróżniając ich, jak przypuszczam, wyłącznie po kolorze i sposobie ułożenia włosów na głowie (pardon – makówce, ale ten przytyk znajdziecie w każdej innej recenzji, więc ja sobie już daruję). W zasadzie doszedłem do wniosku, że bez blurba ze streszczeniem fabuły nie byłbym w stanie wychwycić ważniejszych wątków, które autor wrzucił do kotła-od-wszystkiego i mieszał, mieszał tak bardzo, iż wszystko się ze sobą posklejało. Wątki są urywane, postaci pojawiają się po to tylko, by po chwili zniknąć, a niektóre dialogi skonstruowano w taki sposób, że trudno zidentyfikować osobę mówiącą w danej chwili. Przypomnę: opisy bohaterów ograniczają się do wyglądu zewnętrznego – konkretnie twarzy, – i z tego powodu wyraźnie czuć niedobór warstwy psychologicznej choćby najczęściej występujących charakterów.
„Chłód i lekki powiew uniosły się z niewidocznym blaskiem” (s. 122)
W każdym bądź razie… Zaraz, chwila! Czy dobrze przeczytałem? Niestety, błędy językowe w „Anielskim śpiewie” są istną plagą i skutecznie odstraszają od poznawania dalszych etapów opowieści, a ta, sama w sobie, z odpowiednim nastawieniem mogłaby się nawet podobać. I tu wyraźny pech, bo autor trafił na gościa, który ceni sobie język polski i nie toleruje dziesiątek błędów w literaturze… A to największa wada książki! Oczywiście nie istnieje taki zwrot jak „w każdym bądź razie”, tak często powtarzany przez ludzi z różnych kręgów. Słówko „bądź” nie ma tam prawa bytu. Mowa potoczna jako tako tę formę akceptuje, ale beletrystyka zdecydowanie nie powinna być takimi błędami zbrukana. Mamy też: wszystko wiedzący zamiast wszystkowiedzący, karze miast każe (w kontekście wyraźnie wskazującym na formę od bezokolicznika kazać), sporo literówek i powtórzeń, prawdziwy zalew kolokwializmów wszelkiej postaci, źle deklinowane przymiotniki, kilka mniej lub bardziej zabawnych pleonazmów oraz specyficzne słowa szczególnie upodobane sobie przez autora. Zdarzyło się, że ktoś spojrzał na kogoś jakimś spojrzeniem, ktoś inny był wpatrzony swoimi patrzałkami, a gdzieś obok latarnie zaiskrzyły się iskrami. Do tego jeśli jakaś postać się uśmiecha, to tylko sardonicznie lub szelmowsko, a także lubi bujnąć swoją makówką, raz nawet na centralnym środku czegoś. Po trzydziestu stronach przeraziłem się, gdy spojrzałem na zapisaną przykładami rozmaitych błędów kartkę A3. Tak nie można – to ewidentny brak szacunku autora do czytelnika, wydawnictwa do autora i do samej idei czytelnictwa. Po jakimś czasie spróbowałem odciąć się od warsztatu pisarskiego i po prostu poznawać opowieść, ale okazało się to drogą przez mękę. Nieporadność i dość toporny styl w konstruowaniu opisów świata uniemożliwiały czerpanie przyjemności z lektury. Gdzie ta plastyczność słowa, która pozwala poruszać wyobraźnię – tak potrzebne narzędzie w ekwipunku czytelnika?
„Sielankowy klimat cisnął się na usta, ale on już taki typowy nie był, do tego potrzebował rutynowego remontu, a do tego jak na razie było mu daleko. Amerykanie uwielbiają robić wszystko na pokaz, więc skoro na pokaz, to robione było z zewnątrz, to co dopiero dzieje się w środku?” (s. 112)
Chaotycznie poprowadzona narracja, pełna oderwanych od siebie motywów i scen, wydała mi się tworem całkowicie przypadkowym. Odniosłem wrażenie, jakby ktoś sklecił tę książkę z wielu różnych opowiastek o aniołach, nie troszcząc się nadmiernie o spoiwo łączące historyjki składowe. Dodam też, że od początku irytuje silenie się narratora na „luzackość”, wymuszony humor, wymieszanie młodzieżowego slangu z religijną nomenklaturą oraz spotykane na każdym kroku dodatki autora, który najwyraźniej myśli, że urozmaici opowieść ciągiem pytań retorycznych lub wtrąceniami w stylu: „dlaczegoż by nie?” (swoją drogą: „dlaczegóżby” jest poprawnie) albo „a skoro przy tym jesteśmy…”. Niepotrzebnie burzona jest ściana między bohaterami a narratorem, co zabija samodzielność świata i czyni go w pojęciu czytelnika sztucznym. Oczywiście nie jest tak, że wszystko w powieści Adriana Turzańskiego należałoby wymienić. Są przebłyski ciekawych pomysłów, kilka razy nawet przytaknąłem autorowi, myśląc: „nieźle to sobie wymyślił”. Zaraz jednak powracałem na ziemię, bo wymyślił dobrze, ale źle zrealizował, a w kolejnym akapicie już czaiła się na mnie któraś z kolei zagwozdka językowa. To źle, naprawdę niedobrze dla poziomu „Anielskiego śpiewu”
„W pobliżu łowcy, tuż przed jego maślano wpatrzonymi patrzałkami, przemknął intensywnie czarny garnitur” (s. 104)
Piszę tę recenzję i jest mi przykro, że wystawiam debiutantowi tak negatywną opinię. Na usta ciśnie się jedno zasadnicze pytanie: dlaczego ktoś to wydał? Dlaczego nikt oprócz autora do tego nie zajrzał? Dlaczego sam autor nie odłożył tekstu chociażby na miesiąc i nie powrócił z zamiarem wyszukania błędów. Dlaczego wreszcie książka dostała się na łamy redakcji, a stamtąd bezpośrednio do druku? Takimi niedopracowanymi potworkami traci się renomę, Panowie i Panie. Jedynie zastanawia kwestia, kto został w tym przedsięwzięciu najbardziej pokrzywdzony. Śmiem twierdzić, że nie czytelnicy ani wydawnictwo, ale sam autor – debiutant, któremu nikt nie wskazał błędów we wczesnej fazie prac, nie podał pomocnej dłoni i może nie wyperswadował, że byłoby lepiej odczekać jakiś czas i dopiero z pełnym przygotowaniem uderzać do szerszego grona odbiorców. Książka może mieć świetną fabułę i nośną tematykę, ale jeśli jest napisana źle, wszystkie zalety nikną. Ja zaś jestem na to uczulony, bo to w języku tkwi całe piękno literatury, nawet popularnej. Identycznie jest z filmem: perfekcyjny scenariusz nie uchroni produkcji od klapy, jeśli zatrudni się niedoświadczonych aktorów ze złą dykcją i wszystko okrasi sztuczną scenografią. Widz wyczuje, że coś tutaj nie gra…
Autor: Adrian Turzański
Wydawca: Novae Res
Moja ocena: 1+/10
Dlaczego ktoś to wydał? Znając praktyki wydawnictwa Novae Res, autor za wydanie zapłacił. Po prostu. W tym momencie wszystko inne powinno przestać dziwić.
No ale zobacz, autor może powiedzieć wydałem książkę, do tego papierową. To brzmi dumnie.
Jak ktoś nie wie co robi Novae Res to oczekuje książki na poziomie chociaż trochę wyższym niż grafomania i złożonej lepiej niż przeciętny polski ebook.
Moje pierwsze skojarzenie było dokładnie takie jak Twoje :-)
Autor może powiedzieć, że wydał, i pewnie to robi, sądząc po ilości propozycji recenzyjnych od takich debiutantów. A tak „wygórowanych” oczekiwań, o jakich piszesz, często nie spełniają nawet wydawnictwa z teoretycznie ciut wyższej półki niż NR :P
Podczas pisania recenzji poszperałem trochę i dowiedziałem się, czym jest osławiona praktyka współfinansowania Novae Res. Właściwie ignorowałbym takie sytuacje, ale gdy w Internecie na pierwszej lepszej stronie z publikacjami debiutantów można znaleźć teksty sto razy bardziej dopracowane i ciekawiej napisane od tego, a autorzy tych tekstów być może nigdy nie zostaną wydani, bo nie starczy im miejsca na rynku… To się można zirytować ;) A „Anielski śpiew” ma ładną okładkę i bywa zabawny – niezamierzenie. I sam fakt wydania czegoś na papierze powinien zobowiązywać, ale to może tylko moje idealistyczne podejście do świata ;)
Bardzo idealistyczne:) Ale dobrze, że tekst się pojawił, może da do myślenia, jeśli nie autorowi książki, to innym żądnym wydania debiutantom.
Przykro jest na sercu, kiedy się czyta, że autor i wydawnictwo nie mają szacunku do czytelnika. Nastały jednak takie czasy, że autor pisze nie dla innych ale dla siebie… a później to publikuje Bóg wie po co.
Odnośnie recenzji – podziwiam, że ktoś dał radę jednocześnie skrytykować od góry do dołu a jednak dać autorowi krytykowanej książki nadzieję, że może być lepiej :)
Zawsze może być lepiej, ale do tego potrzeba przede wszystkim zaangażowania, by nadzieja nie okazała się matką tych, o których się wspomina w pewnym przysłowiu ;)
I dziękuję, starałem się ograniczyć tę druzgocącą krytykę przynajmniej w pewnym stopniu.
Ty to potrafisz podnieść mi ciśnienie :D Aż odechciało mi się wszystkiego… choć nie! Teraz będę sprawdzać czy autor nie zapłacił za wydanie swojego dzieła. Krew mnie zalewa, tzn. zalała.
Mnie też początkowe strony podniosły ciśnienie… Pytałem siebie: w co ja się wplątałem? ;)
Potem trzeba już było przywyknąć.
Współczuję Ci i jednocześnie cieszę się, że ta książka nie wpadła w moje ręce – chyba nie byłbym w stanie przeczytać czegoś tak niedopracowanego…
W dużej części internetowych opinii czytałem, że recenzenci nie dali rady nawet dokończyć książki…
Ja niestety wysiadłam, bo się pogubiłam z tym „kto z kim, po co i dlaczego”, a skoncentrowałam się na błędach wszelakich. Rozumiem sen o debiucie, rzeczywistość płacenia za publikację, ale nie wierzę, by ta książka przeszła przez jakąkolwiek korektę i redakcję. Niestety.
A NovaeRes samo się wykańcza. W internecie szaleje burza z powodu cenzury niepochlebnej opinii o innej książce i w trakcie tej burzy ponownie trafiłam na Twój tekst. Już nie będę nic gadać, pewnie i ja maila dostanę.
Nawet nie strasz ;) Fakt, afera trafiła do każdego zakamarka Internetu i nie ma chęci ucichnąć. Podobno jednak powieść Adriana Bednarka prezentuje się o niebo lepiej pod względem fabularnym niż „Anielski śpiew”. Sam chyba jednak tego prędko nie sprawdzę, może po „trzeciej korekcie”…
[…] przechodzimy do sedna sprawy. Doświadczenia tramwaju z self-publishingiem są takie sobie, Secrus pisał o już jednym z tytułów tak wydanych, tutaj też mamy do czynienia z taką sytuacją a ja nie wiem, czy przy […]
[…] czym książka mnie ujęła i udało mi się płynnie uchwycić swój entuzjazm w słowach. 5) Anielski śpiew – ło Bosz… co to za fatalny twór był. Pojechałem ostro, ale sprawiedliwie, bo tego […]