Adrian (Secrus) Książka 

„Mały przyjaciel” – Śmierć, dwunastolatka i Ameryka…

Atmosfera amerykańskiego Południa jest magiczna. Kanikularny nastrój Missisipi lat 70., domy z werandami, podwórka i ogrody skąpane w słońcu, sąsiedzi wiedzący wszystko o wszystkich, senny nurt życia – nieuświadomiony czar zbiegu miejsca i czasu, który kwitnie we wczesnej młodości. U Donny Tartt to realia zakłócone przez Wydarzenie – takie przez duże W, wywołujące traumę, przemeblowujące codzienność, wtłaczające ją w passę rozpaczy. W świątecznym rozgardiaszu Dnia Matki pod nieuwagę rodziny znika mały, kilkuletni Robin Dufresnes. Chwilę potem zwisa nieżywy z drzewa w ogródku. Z tego wielkiego drzewa, na którym Robin miał swój drewniany domek, próchniejący później przez lata jego nieobecności. Szok jest tym większy, że po sprawcy nie ma śladu, tak jakby z mroku na chwilę wyciekło zło, wyrządziło okrutną krzywdę i zaraz niepostrzeżenie wróciło do swojego wymiaru. Dzięki tej egzystencjalnej pustce prolog Małego przyjaciela jest rozdzierający – Donna Tartt napisała o żałobie tak, że chce się płakać. Żałobie trwającej już zawsze.

Wydaje się więc, że skoro główną bohaterką historii autorka czyni Harriet, dwunastoletnią dziewczynkę, która w roku śmierci brata ledwo odrastała od ziemi, a teraz próbuje odkryć tajemniczą niewiadomą z przeszłości, to powieść będzie albo specyficznym typem kryminału, albo prozą mocno wrośniętą w konwencję inicjacyjną. Z obu form czerpie, ale nie opowiada się za żadną z nich. Jest niecodzienna: zagadka kryminalna rozwiązywana wakacyjną porą przez dziecko kojarzy się z jej literackimi poprzednikami – Zabić drozda (z którym Małego przyjaciela wiąże znacznie więcej), Magicznymi latami czy, z naszego podwórka, Weiserem Dawidkiem – ale szybkie zaniechanie osobistego śledztwa na rzecz pewności i chęci zemsty oraz zwrot ku psychologizmowi i obyczajowości sytuują książkę na wszelkich możliwych pograniczach. Choć to narracja przeszłościowa, z wierzchu o przygodowym zaśpiewie, nie ma w niej poczucia tęsknoty czy umiłowania dzieciństwa – Harriet jest poważna, dociekliwa, mała dorosła, która nigdy się nie śmieje, a jej świat jest przygnębiający, pozbawiony letniej zabawy. Śmierć Robina to tak naprawdę pretekst, aby opowiedzieć o codzienności dorastającej dziewczynki ze smutnego domu – z melancholijnie nieobecną matką, przepływającą między pokojami jak duch, będącą kruchym oparciem dla córki, z zagubioną i zamkniętą w sobie starszą siostrą, z babcią i trzema ciotkami, reprezentującymi odchodzące pokolenie kobiet na wiele sposobów. To czarna panorama, jaką mogła stworzyć tylko Donna Tartt.

Już po pierwszych rozdziałach wiemy, że poznamy postaci od podszewki, będą nam opisywane w tysiącach słów, w setkach sytuacji, z dziesiątek stron – aż staną się tak wiarygodne psychologicznie, by zacierały granicę między fikcją a rzeczywistością. Ponieważ jednak bohaterów zahaczających o pierwszy plan jest sporo, trudno było autorce zachować proporcje – przez to śmierć jednej z osób, przedstawiona obszernie i tak, by wywoływała smutek, w rezultacie nie może się równać emocjom po stracie Robina, mimo że w szerszym spojrzeniu jego rola dla powieści ma charakter zaledwie rozpoczynający, a potem chowa się na wiele godzin lektury. Czasem też niektóre sylwetki rozmywają się pod wpływem opanowanej do perfekcji narracji szczegółu Donny Tartt – tutaj tych szczegółów jest całe zatrzęsienie, jak odłamków potrzaskanej wazy, którą trzeba mozolnie posklejać, ale część kawałków wsunęła się niefortunnie pod fotel, kanapę i komodę i prawdopodobnie przepadła na zawsze. O pojemności prozy Amerykanki świadczy ilość notatek, jakie sporządziłem podczas lektury, a jednocześnie przeświadczenie, że one nie pomieszczą wszystkiego. Mały przyjaciel bowiem jest otwarty jak życie, nie stanowi zamkniętej księgi wydarzeń, ale okazuje się wyrwaną z czasu opowieścią, przed którą coś było i po której losy bohaterów dalej będą trwać. I tę otwartość historii ceniłbym bezwarunkowo, gdyby nie częste porzucanie pobocznych wątków – z czasem uświadamiałem sobie, że autorka rezygnuje z jakiegoś ciekawego motywu na zawsze, jakby sama się zagubiła i nie wiedziała, o czym chce opowiedzieć, albo chciała napomknąć o wszystkim, a wtedy wychodziło mniej, niż powinno. Takie już ryzyko literackich obelisków, jakie stawia Donna Tartt.

Tematów, które porusza autorka, jest naprawdę dużo. Mały przyjaciel to studium życia w obliczu rodzinnej tragedii widzianej z kilku przeplatających się perspektyw, dziecięcy pamiętnik wyrzutka, którego nikt nie rozumie i nie ma kto wysłuchać, to też panorama czasów i miejsca, w jakich toczy się opowieść – z segregacją rasową, ówczesną religijnością i stylem życia. Gdzieś obok migocze także wątek rodzącego się pierwszego uczucia (związany z jedynym przyjacielem Harriet – Helym), doznanie biedy i niejednoznaczna moralność. Ujawniają się też tropy, z których Donna Tartt zrobi znacznie lepszy pożytek w Szczygle; mowa o skupieniu fabuły na szemranych interesach przestępczej rodziny żyjącej nieopodal Harriet, której członkowie wydają się zdolni do wszystkiego… być może nawet do powieszenia dziewięciolatka na drzewie. Przeskakiwanie narracji z dziecięcej na przestępczą oraz zderzenie śmiałej dziewczynki z prawdziwym niebezpieczeństwem to ciekawy motyw, ale niewykorzystany właściwie. Było tu wiele zbędnych momentów, wplecionych trochę na siłę, opisanych tak, jakby Tartt nie miała na nie pomysłu. Tak naprawdę półświatek amerykańskiego Południa przedstawiono bardzo ubogo, to dowolny wycinek złego świata przylepiony niechlujnie do warstwy obyczajowej – i choć miał uatrakcyjnić lekturę, jest na tyle rozmyty, że nie angażuje czytelnika. Sam motyw zemsty, który reklamuje powieść, rozsnuł się przede mną dopiero przy końcu, gdy spojrzałem na tę historię z dystansu. Bo w jej środku, podczas czytania, jest tylko feeria szczegółów przesłaniająca widoczność, historia przede wszystkim rodzinna. I właśnie w tej urokliwej scenerii się sprawdza.

Mały przyjaciel to literatura specyficzna, znacznie mniej przystępna niż pozostałe powieści autorki i choć wciąż dobra – najgorsza w jej dorobku. To książka idąca zupełnie pod prąd – nie ma tu decyzji, które by ją fabularnie ubarwiły, dopasowały do czytelników; mam wrażenie, że Donna Tartt po sukcesie Tajemnej historii napisała książkę dokładnie taką, jaką chciała, bez ulegania podszeptom rynku, i dopiero w Szczygle dokonała trudnej sztuki połączenia tych dwóch stanowisk. Zabrakło tu jednak pewności, w którą stronę Mały przyjaciel powinien zmierzać. To powieść językowo rozwleczona, leniwa, senna jak Południe, ale też lirycznie dopieszczona, uszlachetniająca prozę życia – u nas dzięki Pawłowi Lipszycowi, kolejnemu mistrzowi słowa w puli polskich tłumaczy Donny Tartt. Trzeba tę powolność lubić, trzeba potrafić zrównać historię z jej budulcem. Domagać się natomiast od autorki, by swoją powieść skróciła, bo dłużyzny przeszkadzają w lekturze i niepotrzebnie rozciągają narrację, to pozbawić ją największego atutu. Nie byłoby nic gorszego, niż robić z historii Tartt kryminały lub thrillery tylko dlatego, że początkowo sprawiają podobne wrażenie, odzierać je z kreślonego przez dekadę zaplecza. Takim czytelnikom Mały przyjaciel tylko zabierze czas.

Środkowa powieść Donny Tartt jest książką o smutnym dzieciństwie… albo o smutnym dziecku. Być może o dojrzewaniu do zemsty albo dojrzewaniu przez zemstę. Najpewniej zaś o śmierci i jej konsekwencji – życiu w ponurej rzeczywistości bez nadziei. Życiu tak pozbawionym kolorów, że nawet żar lejący się z nieba przypomina sadzę. A choć Mały przyjaciel czasem się w tym smutnym świecie gubi, obiera niewłaściwe ścieżki, to swój pobyt na Południu relacjonuje pięknie. I dzięki temu wiele mu można wybaczyć.

lubimyTekst jest oficjalną recenzją dla portalu lubimyczytać.pl

Podsumowanie:
Tytuł:
Mały przyjaciel
Autor: Donna Tartt
Tłumaczenie: Paweł Lipszyc
Wydawca: Znak 2016
Moja ocena: 7/10

Powiązane posty

35 Thoughts to “„Mały przyjaciel” – Śmierć, dwunastolatka i Ameryka…”

  1. Ciacho

    Yo! Trochę mnie tu nie było, bo i Ciebie nie było też przez jakiś czas. Ale już jestem. :)

    Czytałem wcześniej, że to najsłabsza książki autorki i jeszcze bardziej mnie w tym przekonaniu utwierdziłeś świetną recenzją. Ja w prezencie dostałem „Szczygła” i „Tajemną historię”. Obie bardzo intrygują i zachęcają, ale nie mam pojęcia od czego zacznę.

    Zaciekawiło mnie powiązanie z Lee i McCammonem. Jeśli lubisz taką konwencję książki z młodymi bohaterami, którzy są świadkami nieszczęść i na nie reagują + występuje zmienna narracja, raz z perspektywy dziecka, raz dorosłego, to idealny będzie dla Ciebie gaimanowski „Ocean na końcu drogi”. ;)

    1. Adrian

      Cześć! Właśnie miałem pisać, że wracasz po dłuższej przerwie ;) Ja do Ciebie zaglądam, ale nie zawsze mam coś ciekawego do powiedzenia, a wtedy lepiej milczeć. No i też przecież nie zawsze muszą nam siedzieć recenzowane książki czy poruszane tematy. Tartt uwielbiam, więc ucieszyłem się, gdy zobaczyłem „Tajemną…” i „Szczygła” na Twoim urodzinowym zdjęciu. Ja zacząłem od jej debiutu i nie żałuję. A jeśli zachwycisz się „Szczygłem”, to „Małego przyjaciela” też będzie warto przeczytać… ale tu już trudniej mi z czystym sumieniem polecać (choć podobną konwencję też lubisz, i Steinbecka czytujesz).

      „Ocean na końcu drogi” oczywiście czytałem, chyba nawet kiedyś o nim wspomnieliśmy. Recenzji co prawda nie pisałem, ale może to nadrobię po powtórnej lekturze. A takie książki faktycznie pochłaniam i dużo ich mam już za sobą, jednocześnie planując kolejne podobne np. na najbliższe wakacje ;)

      Pozdro, wpadaj częściej! (czytam właśnie „Ubika”, więc niebawem pojawi się na blogu coś bliższego Twoim klimatom).

      1. Ciacho

        I to się ceni. Ja też zaglądam, ale jak mnie dana książka nie interesuje, to nie będę pisał komenta tylko po to, żeby było widać, że czytam, bo to bez sensu jest. ;) Ale cieszy mnie, że Ty też do mnie zaglądasz. Też tak myślę. Ja ogólnie tak mam, że jak się zachwycę jakimś autorem to potem czytam spokojnie następne książki, nawet jak już się mniej spodobają, bo wiem jaki poziom jest w stanie osiągnąć, a ta jedna, czy dwie słabsze książki mogą się zdarzyć. Gorzej jednak się nastawić jak trafisz na te słabe na początku przygody z autorem. Ale na szczęście rzadko mi się zdarza. :) Ale skoro nawiązujesz do Steinbecka w jakimś stopniu to bardzo pewne, że Tartt trafi w moje gusta. Ostatnio tak miałem z Irvingiem. Też ktoś nawiązał do Steinbecka, że coś tam podobnie, i faktycznie, mi się podobało. :)

        A to przepraszam. Ja i moja pamięć. Nie jestem w stanie spamiętać. :)

        No to świetnie! Dick, Brunner i Bradbury to najwybitniejsi pisarze sf z klasyków, jakich znam. Uwielbiam wszystkich. A Dick jest dodatkowo najbardziej „pokręconym” autorem, jakiego znam. Ale wizjonerem był niesamowitym. czekam zatem na recenzję albo ogólne wrażenia. :)

        1. Adrian

          To, o czym mówisz z czytaniem autorów mimo ich gorszych książek, mam ostatnio z Tartt i Brunnerem :) No i od zawsze z Kingiem i jeszcze paroma innymi… mimo że wciąż nie jestem z tych, którzy przylegają do jednego autora i czytają wszystko, aż wyczerpią bibliografię, to mam takie swoje małe zaczątki. Dlatego staram się na starcie sięgać po najlepsze/najbardziej znane, żeby się na początku nie zrazić (ile to już słyszałem od znajomych, że więcej po kogoś nie sięgną, a gdy pytałem, od czego zaczynali, podawali tytuł jakiegoś przeciętniaka).

          Tartt ma trochę wspólnego ze Steinbeckiem w kontekście rysu społecznego i obyczajowości, ale właśnie najsilniej w „Małym przyjacielu”. A po Irvinga właśnie sięgnęła po raz pierwszy kolejna osoba z mojego otoczenia, jakaś plaga (w pozytywnym sensie!) ;)

          To wizjonerstwo Dicka już mi się udziela, początek niesamowicie pochłania. Czytam jednak na zmianę z ogromną cegłą Johna Fowlesa, „Magiem”, którą też wyjątkowo polecam – hipnotyzująca lektura.

          1. Ciacho

            Ja mam kilku takich autorów, między innymi King i Brunner właśnie. :) Ale jak się kogoś wielbi to chce przeczytać wszystko i przymknie czasem oko na pewne niedoskonałości. :)
            To o czym piszesz jest całkiem słusznym podejściem i sam tak robię, chyba że autor ma 1-2 książki u nas, to wtedy nie ma wyboru i trzeba brać co jest, jeśli się danego autora chce poznać. Ale to na ogół jest tak, że jak się chce sięgnąć po którąś z nich to dlatego że były wychwalane, a nie że po prostu samego autora się chce poznać. Tak mam bardzo rzadko.

            No i mi się ta społeczno-obyczajowa kwestia może spodobać. :) A Irvinga czytałem już jakiś czas temu. Rozmawialiśmy o Garpie. Teraz będę na dniach zaczynał „Hotel New Hampshire”. :)

            Dick był/jest niesamowity, i jako pisarz, i jako zwykły człowiek. Czytałem jego opowiadania, powieści i biografię. I nie jestem w stanie nie doceniać tego psiarza i go nie lubić. Jest niesamowity. :)

            1. Adrian

              O właśnie, „Hotel New Hampshire” kupiła koleżanka i się zachwyca :) Ja zamierzam poczekać sobie na wznowienie „Modlitwy za Owena”, choć pewnie też od razu po premierze nie przeczytam. A przed „Hotelem…” mam jeszcze „Regulamin tłoczni win” – Irvinga będę sobie dawkować, bo to jednak pisarz, który często powtarza charakterystyczne dla siebie motywy, a nie chciałbym poczuć przesytu. To jest jeszcze w nim fajne, że zaraz po przeczytaniu książki można sobie obejrzeć adaptację filmową :)

              Słyszałem, że biografię miał przebogatą i naprawdę jest osobistością, którą warto dokładniej zgłębić. Orbitowski we wstępie do najnowszego Rebisowskiego wydania skupia się przede wszystkim na jego narkotykowych doświadczeniach. Wiem, że jesteś ogromnym fanem Dicka i pochłaniasz każdy nowy zbiór opowiadań :D

              1. Ciacho

                Ja zamierzam ruszyć z tym, w tym samym czasie jak czytam „Żałobne maski”. Czytałem wiele dobrych opinii o tej książce, a że Irvinga już poznałem wcześniej, to teraz zweryfikuję swoje wrażenia na temat tego autora, czy faktycznie to mój gust, czy tylko jedna książka się spodobała. :) Znając życie to ta pierwsza będzie najważniejsza, ale może znajdą się jeszcze lepsze w jego wykonaniu. :) A „Modlitwa za Owena” od jutra w sprzedaży. :) „Regulamin tłoczni win” miałem chyba nawet bardziej ochotę przeczytać najpierw niż „Garpa”, ale że była okazja wziąć do recenzji „Garpa” to na niego się zdecydowałem prędzej. Ale „Regulamin” mnie pewnie nie ominie. :) Nawet nie interesowałem się specjalnie, ile książek Irvinga zostało przeniesione na ekran. Ale bodaj 2 na pewno.

                Ogromnym fanem może nie, bo za takiego uznać mnie możesz w przypadku Kinga, Cornwella i Tolkiena. Ale na pewno należy do ulubionych pisarzy, którym lektury nie odmówię, jeśli pojawi się nowa, i zawsze będę zachęcał do jego poznania. :) I opowiadania też bardzo mi się podobają. W sumie nie mam pojęcia, co lepiej pisze, czy krótsze, czy dłuższe formy, więc jeśli mam takie wahania to mi to pasuje, bo oznacza to, że autor jest maksymalnie zbliżony do ideału. :)

                1. Adrian

                  Ponoć Irving pisze bardzo podobnie, korzysta z tych samych motywów, więc pewnie jeśli spodobała Ci się jedna powieść, resztą też się nie zawiedziesz. Ale warto to sprawdzić samemu ;) „Modlitwę…” miałem brać zaraz po premierze, ale za dużo zaległości na półkach. A ile adaptacji? Z moich wiadomości 5 ogólnie znanych: wszystkie, które tu wymieniliśmy, i „Jednoroczna wdowa”.

                  I o to chodzi, dobrze mieć zaufanych autorów, którzy nigdy nie zawodzą. Ja na pewno będę chciał jeszcze poznać „Blade Runnera”, potem pewnie „Człowieka z Wysokiego Zamku”, może „Valis”… do krótszych form trudniej mi się będzie przekonać, choć to m.in. na ich podstawie powstawały i wciąż powstają rozbudowane filmy. Cóż, będzie to na pewno rozciągnięte w czasie, ale już po wstępnej lekturze „Ubika” widzę, że jak SF nie należy do moich ulubionych gatunków, tak Dick skutecznie przełamuje wszystkie literackie bariery ;)

                  1. Ciacho

                    Czytałem też o tym. Ale przekonam się jeszcze samemu.Ja z tym nie mam problemu, bo nie czytam już pod rząd książek jednego autora lub gatunku, jak kiedyś potrafiłem 15 Kingów przeczytać. :P
                    Aha, nie wiedziałem, to będzie co oglądać. :) Ja jeszcze Garpa nie widziałem.

                    Mi akurat „Blade” się średnio podobał, bo miałem przed oczyma obraz filmu, który mi się nigdy nie podobał. Ale książka ogólnie jest dobra. „Valis” to ponoć najtrudniejsza książka, bo to bardziej filozofia jest niż sf, podobnie jest z „Wyznaniami łgarza”, które są powieścią psychologiczną. Ale masz rację, te sf u Dicka wypada w innym świetle. Myślę, że to przez te psychologiczno-teologiczno-filozoficzne aspekty w jego książkach. Może na opowiadania też się kiedyś skusisz, ale powieści ma tyle dużo, że będziesz miał co czytać. :)

                    1. Adrian

                      Garpa zobaczyłem zaraz po skończeniu książki – dobry film i dobry Williams, i John Lithgow jako Roberta, ale chyba warto trochę odczekać przed adaptacją, bo poza pominięciem mnóstwa wątków (co jest normalne przy takim fabularnym rozstrzale na wiele postaci) jest wierna powieści.

                      „Blade Runner” się nie podobał?! Jestem zdziwiony, mnie klimat filmu tak zahipnotyzował, że ciągle mam go w głowie :) Do prozy psychologicznej bardzo mnie ciągnie, więc pewnie coś spod pióra K. Dicka też sprawdzę. I fakt, raczej prędko nie zabraknie mi lektur od niego.

                    2. Ciacho

                      Pamiętam jak mi pisałeś, że dobry film. Ja lubię ogólnie Williamsa, ale kurczę no do tej pory jakoś mi było nie po drodze. Gdzieś tam upatruje w tym powód, że w ostatnich tygodniach zdecydowanie więcej oglądam seriali, bo krótsze i można szybciej skończyć odcinek, albo zobaczyć tylko jeden. Poza tym, jak kiedyś miałem takie natręctwo, że oglądam od razu po przeczytaniu książki, tak teraz muszę właśnie troche odczekać. :)

                      Film nie, książka tak. Ale obraz filmu psuł mi ogólną wizję i nie oceniam tak dobrze, jak pozostałe. Bardzo jestem ciekaw najnowszego, zapowiadanego zbioru, gdzie będzie opowiadanie, którą było kanwą do powstania mojego ulubionego filmu „Raport mniejszości”. I jestem szalenie ciekaw, ile reżyser dodał od siebie. :)

                    3. Adrian

                      Ach, ta wszędobylska serializacja, doskonale rozumiem, choć sam jeszcze przed nią umykam :D Ja ostatnio też odczekuję, w zakładkach przeglądarki czeka na mnie kilkanaście filmwebowych stron adaptacji już przeczytanych książek. Planuję jakiś cykl krótkich wpisów na ten temat; zobaczymy, czy coś z tego wykiełkuje.

                      No właśnie, te opowiadania, których tytuły znamy z bardzo popularnych filmów, są porozrzucane po tomach wydawanych teraz przez Rebis. Będę czekał na opinię, liczę przynajmniej na jakiś osobny akapit odnośnie do „Raportu…” ;)

                    4. Ciacho

                      Niepotrzebnie, moim zdaniem. Seriale to już nie jest byle jaka rozrywka, jak kiedyś. Teraz coraz więcej pakuje się pieniędzy w tą formę ekranizacji, angażując coraz więcej pracy i aktorów na wysokim poziomie. Ja osobiście śledzę kilka seriali na bieżąco, bo podobają mi się bardziej niż niejeden film, których jest coraz więcej chłamowatych. Ale cykl filmwebowy mi się podoba. Sam o tym myślałem. Ale jak będę miał więcej czasu na pisanie, a teraz go nie mam.

                      Na pewno się doczekasz. ;) A tych opowiadań jest naprawdę sporo, 5 tomów zebranych + jeszcze pojedyncze, nawet nie wiem ile. :)

                    5. Adrian

                      Jasne, że tak, dzisiaj seriale to potęga. Widzę, jak są tworzone, ale ja kocham kino i mam za mało czasu, by na bieżąco oglądać seriale, bo robiłbym to właśnie kosztem filmów. I raczej też nie tych nowych, wolę sięgać po klasykę albo mniej znane produkcje na poziomie ;) Dlatego wiem, że gdybym wkręcił się w kilka seriali (nie jest tak, że nie oglądam w ogóle – właśnie zacząłem „Twin Peaks” w oryginale, niedawno skończyłem „And Then There Were None”, kilka innych mam na oku), to pozbawiłbym siebie czasu na to, co lubię bardziej :)

                    6. Ciacho

                      Ja też kocham. Ale w pewnym momencie tak się wkręciłem w te seriale, że zacząłem oglądać kilka i teraz niemal cał czas się jakieś pojawiają. Poza tym wracam teżdo zupełnych staroci z dzieciństwa, których nigdy nie obejrzałem od A do Z, bo tylko w TV się oglądało wtedy, kiedy leciało. :) Chyba wspominałem Ci, że zacząłem ze 2 lata temu „Z archiwum X”, oglądałem też Cejrowskiego, bo to nawet i 25 minut, więc maksymalnie szybko, całkiem niedawno wróciłem też do moich ulubionych „Przyjaciół”,któych w końcu zobaczę w całości. A mam zamiar jeszcze „Świat według Bundych” i „Bjer z Bel Air. Wszystkie trzy seriale komediowe, które wprost uwielbiam, bo kojarzą mi się z dzieciństwem. :)
                      Klasykę jakiego gatunku?

                    7. Adrian

                      Taak, z serialami (m.in. komediowymi) puszczanymi w TV nigdy się nie rozstawałem, ale to się zawsze oglądało z doskoku, niechronologicznie, dla samej frajdy oglądania ulubionych postaci :) Bundych nigdy specjalnie nie lubiłem, Smitha z Bel-Air nie oglądałem – nie leciał na podstawowych programach, jakie miałem – ale za to sporo czasu spędziłem przy polskich produkcjach, choćby ukochanych „Miodowych latach” czy „13. posterunku”. „Przyjaciół” lata temu też namiętnie nie oglądałem, za to nadrabiam teraz ;) A chyba ze 2 lata temu powtórzyłem sobie odcinek po odcinku, codziennie jeden wieczorem, całe „Cudowne lata” – cudowne wrażenia! Fajna sprawa, można wrócić i albo ponownie się zachwycić, albo spojrzeć na dawne produkcje z zupełnie innej strony.

                      Klasykę wszelaką, w kinie nie przywiązuję większej wagi do gatunkowych rozgraniczeń… To kino noir, ekspresjonizm niemiecki czy neorealizm włoski przeplatany kinem moralnego niepokoju i spaghetti westernami. Hitchcock, Kubrick, Leone, Begman, Fellini, Truffaut i wielu innych, a przy tym sporo dobrych filmów z tego wieku i końca poprzedniego ;)

                    8. Ciacho

                      Dokładnie, dla postaci, scen i tekstów. Ja to nie raz pieję jak opętany z tych „Przyjaciół”. :D Z polskich to zdecydowanie „13. posterunek” i „Świat według Kiepskich”. „Miodowe lata” też lubiłem, ale mniej. :)
                      „Cudowne lata” też pamiętam, ogólnie sporo tego było jakby tak zajrzeć do przeszłości, i widać, że ten serial to ma się całkiem dobrze od wielu lat. :)

                      Wyszukany gust. :) Ja oglądam ogólnie wszystko na co mam ochotę, ale zdecydowanie najlepiej podobają mi się filmy Scottów, Nolana, Finchera, Tarantino, Eastwooda i Camerona. :)

                    9. Adrian

                      O, „Kiepscy” też, oczywiście! :) Z „Przyjaciół” kiedyś się nie śmiałem, ale teraz nadrabiam z nawiązką. „Cudowne lata” – to było coś pięknego. We wczesnej młodości serial mnie nie pochłonął, ale kilka lat temu do niego wróciłem i był na tyle magiczny, że teraz mam do niego sentyment. Muzyka, komentarze narratora, klimat amerykańskich przedmieść lat 60… wielokrotnie odkrywam go na nowo.

                      Czy wyszukany… wymieniłem te nazwiska, na które nie miałbym czasu, oglądając nałogowo nowe seriale :D Bo amerykańskie kino też uwielbiam i na Nolana, Finchera (tych panów obejrzałem jak dotąd wszystko…), Eastwooda, Scottów i wielu innych nigdy nie braknie wieczoru :) A jednak klasykę sobie dawkuję – ciesząc się, że już od dawna nie robię tego przymusowo, „by wiedzieć, o czym to jest, nawet jeśli nuda” ;)

                    10. Ciacho

                      Ja „Cudownych lat” mniej oglądałem, ale pamiętam. Był jeszcze „Skrzydła” i „Alf”. Pewnie oba kojarzysz. :) Zresztą to są czasy, kiedy ludzie na ogół znali wszystko, co w TV leci. To są te piękne lata, o których my jeszcze pamiętać będziemy, bo nasze dzieciaki to już niestety tylko z opowieści. :)

                      A to dogadalibyśmy i w kwestii filmów. :) Ja lubię sobie jeszcze od czasu do czasu poprzypominać wszlkie filmy akcji i karate z Arnim, Stallone, Van Dammem, Saegalem i wszelkie slashery, Piątki, Ulice wiązów, Dom woskowych ciał, Teksańska masakra itp. :) To takie filmy na śreednim poziomie, ale sentyment ogromny, a klimat niepowtarzalny. :)

                    11. Adrian

                      Tak właściwie to trochę nie moje czasy, urodziłem się kilka lat za późno, by z nimi w polskiej telewizji dorastać, ale oczywiście kojarzę, co nieco oglądałem… ale akurat „Alfa” i „Skrzydła” tylko okazjonalnie ;) Sama prawda, będziemy dzieciakom opowiadać o tych czasach, a oni będą zieeewać! Miała ta cała telewizyjna epoka swój urok, choć mocno podkoloryzowany naszymi wspomnieniami.

                      Tato zaszczepił we mnie sympatię do kina sztuk walki, o jakim wspominasz. Było tego mnóstwo: „Quest”, „Krwawy sport”, „Karate Kid”, „Rocky”, „Wejście smoka” i wieele, wiele innych – zawsze oglądane, gdy tylko leciały w TV. Ze slasherami już się tak nie przyjaźniłem ;) Lepsze, gorsze, ale dziś już mi nikt ich cudownego klimatu nie podważy, można wracać wielokrotnie. Ja jeszcze dobrze wspominam kino familijne w sobotnie i niedzielne poranki, wielokrotne seanse choćby „Jumanji” czy „Goonies”. Ale poruszyłeś temat, który mógłby się nigdy nie kończyć…

                    12. Ciacho

                      Chciałem kiedyś zapytać, jaki Ty jesteś rocznik? :) Teraz, przy okazji tych seriali, tak mi się wspomniało. Pewnie 90+ :)

                      We mnie też. VHS, magnetowid, wypożyczalnie, ciągłę oglądanie tego samego. To były czasy. :D Zresztą ogólnie oglądaliśmy zawsze razem filmy i tak to przez niego się wkręciłem. Nie wiem czy kojarzysz film „Wstrząsy/Wężoidy” – po latach, jak czytałem dużo grozy i zacząłem rozmawiać w jakichś kręgach, zorientowałem się, że to był mó pierwszy horror. Film klasy B, ale oglądałem go spokojnie ponad 1000 razy. Za bajtla dziennie po 2-3 razy oglądałem, i do dzisiaj z 2 razy w roku sentymentalnie zobaczyć muszę. :) Kino familijne oczywiście też. Ogólnie te starsze filmy, chociaż często patrzymy z przymrużeniem oka (np. Jak Rocky dostaje niemiłosierne baty po twarzy i żyje :D), ale klimat, sentyment to są dwa czynniki, które przyjemności z seansu mi nie odbiorą. :)

                    13. Adrian

                      Taak, ’94. Dzieciak ze mnie ;)

                      Z ery VHS-ów załapałem się na męczenie tych samych bajek i możliwość poznania zawsze i wszędzie głosu lektora Lucjana Szołajskiego! „Wstrząsy” pamiętam, w sumie dawno ich sobie nie odświeżałem. Z Twojej strony to już niezła wkrętka, sentyment level hard, gdzie pamięta się każdą scenę i każdą linię dialogową ;p Ja swojego pierwszego horroru niestety nie pamiętam… ale w ogóle mam tak, że trudno mi dokopać się we wspomnieniach do rzeczy pierwszych, co do których mam pewność, że nimi były. Kilka takich przyjemnych manii też jednak miałem, m.in. słuchowisko „Opowieści wigilijnej” z kasety, które kazałem sobie puszczać nie tylko w okresie świątecznym, przynajmniej kilka razy w tygodniu :)

                      Klimat wygrywa z banałami i mrużeniem oczu, Rocky’ego zawsze będę oglądał z takimi samymi emocjami, choć już bywa, że nowe filmy bokserskie z nierealistycznymi walkami mnie drażnią. Taka to jednak przewaga staroci sprzed lat, które zawładnęły naszymi młodymi umysłami. Nie da się od tego uwolnić – i całe szczęście!

                    14. Ciacho

                      Hehe, ja bym nad tym nie ubolewał. Ja jestem 88. :) Chciałbym w latach się odmłodzić chętnie, ale jakbym miał cofnąć czas do momentu, kiedy miałem 22 jak Ty, to byłbym na licencjacie, i nie chciałbym za żadne skarby. Za to do technikum chętnie bym wrócił. :)

                      Nie potrafię skojarzyć tego głosu z tym Panem, ale myślę, że jakbym usłyszał to na bank bym wiedział. Ja miałem też kilku ulubionych lektorów z TV, ale prawdę mówiać nie pamiętam ich nazwisk, bo nigdy do tego uwagi nie przywiązywałem.

                      Tak, dokładnie. Ja byłem bajtel 4-5 lat jak zacząłem te „Wstrząsy” oglądać. To jak rano zacząłem (rodzice mi włączali to i jeszcze jeden film, przysuwali ławę z LEGO i dinozaurami) to kończyłem wieczorem, gdzieś tam w między czasie jadłem, korzystałem z toalety i na jakiś spacer. :D

                      Dokładnie tak. Dla mnie zawsze Rocky będzie najlepszym bohaterem dziecięcych lat. I nie zmieni tego nic. :)

  2. No i co ja mogę, kiedy Ty tak pięknie piszesz, że mogłabym przekopiować Twoje słowa i podpisać swoim nazwiskiem. A właściwie nie mogłabym, bo ja tak pięknie ubierać myśli nie potrafię. Ale potrafię pięknie myśleć i to, co wymyśliłam, Ty przelałeś w litery i zdania. Do dyskusji o Tartt nie mam zatem nic do dodania, może poza tym, że po dwóch tygodniach od odłożenia lektury, mimo zniechęcenia dłużyznami, zaczęłam za nimi tęsknić. I cóż począć? Czekać. Jak długo?

    1. Adrian

      Ja też trochę tęsknię, a skończyłem czytać miesiąc temu. Jak długo czekać? Noo, to trochę przerażające, jeśli dostaniemy kolejną książkę Tartt w połowie przyszłej dekady, gdy będziemy starsi o 10 lat…

      A za te przemiłe słowa bardzo dziękuję, z zawstydzeniem i odruchem zaprzeczenia, ale dziękuję ;)

  3. Wspaniała, przepięknie napisana recenzja! Z trzech książek Tartt został mi do przeczytania właśnie „Mały przyjaciel” i odwlekam lekturę w nieskończoność, bo potem już nie będzie nic :) „Szczygieł” i „Tajemna historia” zachwyciły mnie i zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Myślę więc, że nawet jeśli „Mały przyjaciel” jest najgorszą z jej książek, to i tak ponownie się zakocham. Zwłaszcza, że rozwleczona, gorąca atmosfera amerykańskiego południa to coś co uwielbiam :)

    1. Adrian

      Bardzo dziękuję! Klimat i talent do opowiadania Tartt to niezmienne atuty jej każdej książki, więc i w „Małym przyjacielu” zachwycają. Przypuszczam, że właśnie one mogą wprowadzić Cię w stan ponownego zakochania :) I ta senność, nieśpieszność wydarzeń, w których można się rozsmakować. Doskonale rozumiem to odwlekanie lektury – sam się mocno wdrożyłem w czytanie Tartt i chciałbym móc co rok dostawać nową wspaniałą opowieść. A teraz, kiedy już wszystko za mną, jest troszkę smutno. Na szczęście w ciągu najbliższych lat na pewno będę wracał :)

  4. Adrian

    Ja właśnie mam teraz ten wyjątkowy okres oczekiwania po skończeniu pracy licencjackiej na obronę. A jeśli mówimy o cofaniu się w czasie… od dłuższego czasu powtarzam, że wróciłbym do wieku jakichś 12 lat; żadne licea, technika, studniówki i matury :P Może dlatego troszkę sobie wędruję w czasoprzestrzeni dzięki literaturze.

    Czytał głównie horrory, ale też moją wersję „Królewny Śnieżki”. Jak ostatnio odnalazłem identyczną wersję na YT, stwierdziłem, że był dość przerażający i mógł mnie (ale tego nie zrobił!) w jakiś sposób zaburzyć na starcie ;)

    haha, sweet childhood :D Telewizja, dinozaury i LEGO!

    1. Ciahco

      Ale rozumiem, że ze świadomością i doświadczeniem dwudziestolatka, anie dwunasto? Czy od początku wszystko? :P

      Ja się teraz zastanawiam nad „Lśnieniem”, które Prós wydał wczoraj jako słuchowisko. Audiobooki nie są generalnie dla mnie. Ale kiedyś słuchałem fragment „Gry o tron” w formie słuchowiska i te wszystkie dźwięki + obsada aktora naprawdę robiły wrażenie. A to jest King przecież. :) Chyba to wezmę. Posłuchaj sobie fragmentu w wolnej chwili.

      http://www.proszynski.pl/images/media/pliki.audio/Lsnienie…fragment.mp3

      Jest klimat, nie? :)

      1. Adrian

        Nie no, swoje doświadczenie i świadomość sobie cenię, więc choć część wolałbym zostawić… Ale też bez przesady, żebym nie stetryczał wśród rówieśników ;P

        Jest klimat! Zastanawiałem się, czy odegrają całość, czy – jak to często bywa w słuchowiskach – pominą jakieś fragmenty, ale widzę, że 20h, więc chyba nie zrezygnują z jakichś partii tekstu… „Lśnienia” jeszcze nie czytałem, może faktycznie warto by było poznać je w tej wersji ;) Gosztyła robi rewelacyjne napięcie i nastrój, oprócz tego z próbki kojarzę głos małego Danny’ego, bo ten sam młody aktor dubbingował najnowszą wersję „Małego księcia”. Całość brzmi zadziwiająco dobrze! Uwielbiam słuchowiska krótkich form, kiedyś w kółko słuchałem krótkiego opowiadania Christie, niezbyt dobrego, ale zrealizowanego tak, że ciarki przechodziły po plecach.

        1. Ciacho

          Dokładnie. Ale byłbyś i tak kozak z takim mózgiem i szeregiem doświadczeń w tym wieku. :D Niestety, to tylko sf.

          Ja poznam nawet jak wcześniej czytałem i oglądałem. :D Umrę z książką Kinga w ręku albo mnie z nią pochowają, serio. :D

          Ja nie kojarzę lektorów po nazwiskach. Ale ten faktycznie robi nastrój, że można dostać dreszczy. A to tylko fragment. Zbiorę się w sobie, kupię i przesłucham od A do Z. A Ty ogólnie na co dzień korzystasz, tak?

          1. Adrian

            No, ale chybaby takiego mądrali nie polubili i byłbym wyalienowany :P

            Serio? To teraz tylko obstawiać zakłady, jaka to będzie książka ;)

            Ale pytasz o korzystanie z czego? Audiobooków/słuchowisk? Raczej nie, zdecydowanie bardziej wolę czytać samemu. Kiedyś przesłuchałem kilka audiobooków i wspominam miło, ale nie czuję potrzeby wracania. Słuchowiska mnie interesują ze względu na formę, poza tym bywają świetną odskocznią, fajnym przeżyciem i spojrzeniem na książkę z innej strony (czasem dostarczają np. więcej emocji), ale dawno już nie praktykowałem ;)

            1. Ciacho

              Hehehe, no jak kto woli. Albo jesteś samotnym geniuszem, albo lubianym przez wszystkich przecietniakiem. Niestety tak to często funkcjonuje.

              Jakbym miał wybór to Wielki marsz. Jakbym zszedł na zawał podczas czytania, no to juz inna sprawa. Lada dzień zaczynam premierowe „Koniec warty”…Ale nie zamierzam jeszcze umierać. :D

              Ogólnie pytałem. Słuchowisk chyba nawet jest niewiele na ten moment, żeby móc słuchać regularnie. Jakieś 20 i trochę na polskim rynku, gdzieś mi się tak ostatnio obiło o uszy. Ogólnie audiobooki nie dla mnie, chyba że wydają Wielki marsz. A słuchowisko jest tylko jedno i na pewno je sprawdzę. :)

              1. Adrian

                Jakbyś zszedł na zawał, to musiałby to być horror godny takiej śmierci, szczytowe osiągnięcie Kinga :D Trzymaj się tam przy tym „Końcu warty”! ;)

                Tak, słuchowiska to ciągle temat okazjonalny, zwłaszcza jeśli mówimy o słuchowiskach całych powieści, a nie wersji skróconych lub opowiadań (bo takich jest znacznie więcej). Z wiadomych powodów nie ma się co dziwić, że tworzone są rzadziej niż audiobooki ;) Ale dla mnie taka forma to też wciąż ciekawostka, fajne odejście od rutyny i poznanie innej interpretacji, aktorskiej, trochę jak w kinie czy teatrze.

                1. Ciacho

                  Na szczęście „Koniec warty” to nie horror, a, podobno, kryminał, chociaż na moje oko powieść sensacyjna, jak poprzednie 2 z cyklu. :)

                  Dokładnie, znacznie więcej pracy. Dlatego tak kuszą. :)

Leave a Comment