[Z zakurzonej półki] Sklepy, uliczki ze wspomnień…
W jaki sposób można dziś zrecenzować Sklepy cynamonowe? O czym i jak pisać, żeby nie wpaść w pułapkę banałów? Trudna sztuka, może niewykonalna. Warto jednak odkryć własnego Schulza; na powierzchni – drohobyckiego prozaika, nauczyciela rysunku i wielkiego erudytę, a w środku magika, który pięknie czarował słowem, lawirując na granicy jawy i snu, gdzie odkrył wymiar galicyjskiego miasteczka, a tam dorastającego Józka, opętanego wpływem zdziczałego i zdziwaczałego ojca-demiurga oraz obecnością rozbuchanej erotycznie służącej Adeli. Warto dlatego, że nadarzyła się niebywała okazja, by po 79 latach od pierwszej publikacji Sklepów cynamonowych przez Wydawnictwo „Rój” wreszcie spojrzeć na zbiór z perspektywy najbardziej zbliżonej do tego, jak swój debiut widział sam Schulz. Chciał bowiem umieścić w książce autorskie ilustracje, ale panowie Wańkowicz & Kister dopuścili tylko rysunek na okładce – dlatego od trzech lat zaś możemy cieszyć się pierwszym ilustrowanym, kolekcjonerskim wydaniem Sklepów cynamonowych: jego twardą, jaskrawożółtą oprawą i wyjątkowymi rysunkami drohobyczanina. Jeśli to nie jest impuls do powrotu Schulza na półki, to nic nie może nim być.
Te 15 krótkich form to znaczna część ubogiej objętościowo, ale bogatej znaczeniowo twórczości, jaką pozostawił po sobie Bruno Schulz. Ponieważ Sklepy… są nam w trakcie edukacji wykładane, to zapewne przekraczając próg 17-18 lat, choć szczątkowo wiemy, o co w tym wszystkim chodzi. Przenosimy się do pewnego nienazwanego galicyjskiego miasteczka – łudząco przypominającego rodzinny Drohobycz pisarza – i poznajemy jego osobliwości oczami dorastającego chłopca. Narrator niemal za każdym razem stawia w centrum wydarzeń (niepowiązanych ze sobą, przecinających się gdzieniegdzie w wirującej symbolice) swojego ojca – obłąkańca, niezrozumianego myśliciela, dziecko w ciele starca, stopniowo chylącego się ku upadkowi odludka, dla którego reszta postaci stanowi tylko tło. Schulz zarysował w sposób kreacjonistyczny jego chaotyczną chorobę psychiczną, dziwne zmniejszanie się, odzywającą się nagle zwierzęcość, przede wszystkim w stosunku do pokojówek. Witkacy trafnie nazwał ten element opowiadań „sadyzmem kobiecym połączonym z męskim masochizmem”* – i ów masochizm przenika prozę i rysunki Schulza, modeluje się w postaci obrazów mężczyzn tarzających się pod nogami kobiet, całujących ich stopy, poniżanych przez namiętność, która każe im się wić i deformować do postaci półzwierząt.
Sklepy cynamonowe to jedna z książek mających tak wiele znaczeń, że nawet czytanie ich naukowych interpretacji może być pasjonujące. Co szczególnie zostaje w pamięci? Na pewno prywatna mitologia Schulza, przemycany cienkimi warstwami autobiografizm, który pozwala śledzić szczegóły rzeczywistości i zatracać się w próbach nadania opowiadaniom konkretnego czasu, oraz mistyka labiryntu jako elementu konstytuującego przestrzeń sennego miasta. Nocne, zimowe gubienie się w siatce wąskich przejść, zakrzywionych uliczek i ciemnych korytarzy działa na wyobraźnię, a napomknięcie o tym, że w kamienicach mieszczących setki mieszkań i tysiące pokoi można się było zgubić i odnaleźć dopiero po kilku dniach – dociera do jaźni z nieposkromioną siłą. I tu dochodzimy do wartości, która sprawia, że cała proza Schulza jest cytatem, pięknym cytatem – język pisarza! Zlepek plastycznych, sensualnych fraz, poskręcanych ze sobą w idealnie pracujący mechanizm, nutka awangardowości i styl, który sprawia, że lektura płynie, ale nie odbiera możliwości czytania wertykalnego, słowo po słowie, w głąb i w przestrzeń. Do słownego wężowiska Schulza trzeba podchodzić z pełnią intelektualnych chęci, ale to ono sprawia, że czujemy się, jakbyśmy cały czas byli obok wydarzeń, a jednocześnie obserwowali tylko odbicie sennej mary za przymkniętymi powiekami. Przerywając lekturę, nie wiemy, czy przed chwilą byliśmy tam, w literackim refleksie Drohobycza, czy tylko przypomniał nam się mglisty sen z dzieciństwa.
Nowe wydanie od MG jest bogato ilustrowane rysunkami Brunona Schulza. Wielu twierdzi, że nietrudno im sobie wyobrazić, jak mogli czytać Sklepy cynamonowe lata temu bez tych szkiców ołówkiem, które swoją nieoczywistością dopełniają dychotomię jawy i snu poszczególnych opowiadań. Najpierw małe obrazki w pełnej krasie pojawiają się pośrodku strony, by za chwilę – odpowiednio wykadrowane – budzić podziw dwustronicowym przedstawieniem. Są mroczne, są intrygująco zdeformowane i bezbłędnie przenoszą sztukę słowa na sztukę obrazu. Sylwetki rzucone na kartkę niedbałym ruchem ołówka, wyolbrzymione grymasy na twarzach, przerośnięte głowy i nagość w nieskrępowanych pozach, dynamizm i ruch, lekkie rozmazanie reprodukcji, zwłaszcza przy powiększeniach – to wszystko stwarza atmosferę, która faktycznie pomaga w pełniejszym odbiorze prozy Schulza. Sam autor tak mówił o swoich dziełach: „Na pytanie, czy w rysunkach moich przejawia się ten sam wątek, co w prozie, odpowiedziałbym twierdząco. Jest to ta sama rzeczywistość, tylko różne jej wycinki. Materiał, technika działają tutaj jako zasada selekcji. Rysunek zakreśla ciaśniejsze granice swym materiałem niż proza. Dlatego sądzę, że w prozie wypowiedziałem się pełniej”.** I choć może to być prawda, a ilustracje często blisko towarzyszą wydarzeniom, ale nie są ich wiernym odzwierciedleniem, to rysunki w połączeniu z prozą stanowią dla mnie od dziś jedyną właściwą, nienaruszalną całość.
W liście do Witkacego Bruno Schulz pisał: „Nie wiem, skąd w dzieciństwie dochodzimy do pewnych obrazów o rozstrzygającym dla nas znaczeniu. Grają one rolę tych nitek w roztworze, dokoła których krystalizuje się dla nas sens świata.”.*** Sklepy cynamonowe jawią się w tym kontekście jako próba dotarcia do owych znaczących obrazów, przekucia ich na prozę w Schulzowskim labiryncie nitek, o których wspominał, może też próba walki o odpowiedź na zadane sobie pytanie: skąd te rozstrzygające obrazy? Tam jednak, gdzie autor mógł podążyć dalej, wstrzymał krok – nie chciał zgłębić skrystalizowanego sensu świata, wolał fantasmagorycznie wyśnić jego skrawki i zbudować wielokondygnacyjną wieżę z mniejszych podsensów. Jakkolwiek tę barwną, oniryczną, poznaczoną ułudnymi majakami wędrówkę po kliszach pamięci interpretować, jedno pozostaje niezmienne: będę Schulza czytał przez długie lata, zawsze inaczej. Sztuka słowa tej miary na to zasługuje.
* Stanisław Ignacy Witkiewicz, Wywiad z Brunonem Schulzem, w: Bruno Schulz, Opowiadania. Wybór esejów i listów, Biblioteka Narodowa, Wrocław 1989, s. 439.
** List. B. Schulza do St. I. Witkiewicza, w: Bruno Schulz, Opowiadania. Wybór esejów i listów, Biblioteka Narodowa, Wrocław 1989, s. 443.
*** List. B. Schulza do St. I. Witkiewicza, w: Bruno Schulz, Opowiadania. Wybór esejów i listów, Biblioteka Narodowa, Wrocław 1989, s. 442.
Ilustracje: Bruno Schulz
Podsumowanie:
Tytuł: Sklepy cynamonowe
Autor: Bruno Schulz
Wydawca: Wydawnictwo MG 2013 (premiera: 1934)
Moja ocena: 8/10
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję księgarni internetowej bookmaster.com.pl
Z całego zbioru to właśnie tytułowe „Sklepy cynamonowe” robiły, i robią, na mnie największe wrażenie. To obłędne rozdwojenie miasto, na dzienne i nocne, na prawdziwe i oniryczne… Które jest prawdziwe? A przecież w gruncie rzeczy to „banalna wyprawa” po pozostawiony w domu portfel ojca… Cały Schulz! Co ciekawe w „Sanatorium Pod Klepsydrą” pojawia się motyw rozdwojenia czasu.
Proza Bruno Schulza znana jest na świecie. China Miéville wśród swoich literackich inspiracji wspomina często właśnie Schulza i Grabińskiego. Zresztą motto do jego „Miasto i miasto” brzmi przecież tak: „Otwierają się w głębi miasta, żeby tak rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe i zwodne”. Ten cytat to przecież kwintesencja „Sklepów cynamonowych”. I co ciekawe, na kilku anglojęzycznych blogach, w recenzjach tej powieści Miéville’a spotkałem zdania, pamiętam Schulza, muszę sobie przypomnieć Schulza itp. A u nas? Czyżby tam Schulz był bardziej znany i ceniony. Co ciekawe anglojęzyczni często traktują jego prozę jako weird fiction.
Nie będziesz szczególnie zaskoczony jak powiem, że bardzo, ale to bardzo cenię Bruno Schulza, prawda?
„Sklepy cynamonowe” są kwintesencją całego zbioru – mieszczą w sobie wszystko, co najlepsze w Schulzu; ja dorzuciłbym jeszcze do czołówki „Sierpień” za opisy lata i „Ulicę Krokodyli” jako godną kontynuację „Sklepów…”. No i „Nemrod” jest uroczy z tą pieską perspektywą poznawania świeżości świata. Natomiast np. krótki cykl „manekinowej filozofii” jakoś do mnie nie trafił. Z tej banalnej wyprawy, o której mówisz, wyrasta coś niebywałego, w czym można szukać piętrowych znaczeń, ale też je porzucić i odczuwać ten senny labirynt samymi zmysłami. Tych dualizmów, poza jawą i snem, można znaleźć u Schulza znacznie więcej. „Sanatorium pod klepsydrą” czeka na mnie w podobnym wydaniu – na chwilkę odstawiłem Schulza i dziś wracam (tym razem do nowej lektury, bo „Sanatorium…” nie czytałem w szkole; to moje pierwsze spotkanie z tym zbiorem).
My chyba jeszcze nie do końca wiemy, kto się naszej kulturze przydarzył, i nie potrafimy Schulza umieścić w jakimś porządku, a nie wiemy, że tej jego metafizyki chyba się nie da prosto uporządkować. Dobrze, że się o nim mówi, ale szkoda, że nie mamy wpływu na to, jak się mówi – głównie w szkole, co widać po różnicy liczby ocen i wysokości tychże w Internecie (porównując „Sklepy…” do „Sanatorium…”, którego się w liceum nie czyta). Że się Schulza bardzo docenia za granicą, wiedziałem, że często umieszcza się go w nurcie weird fiction – już nie, a to ciekawe. Nam chyba nikt raz a dobrze nie upowszechnił tego pisarza, a jest o czym mówić, bo poza literaturą miał też bardzo ciekawe koleje życia ;)
Fakt, ani trochę nie zaskoczyłeś! Ale tu się zgadzamy, ja też cenię go przeogromnie.
Znowu się z Tobą zgodzę, ten cykl „manekinowy” najmniej do mnie przemawia. „Ulica Krokodyli” jak najbardziej! W ogóle ten nocny Drohobycz jawi mi się jako godny archetyp wielu miast ze współczesnej literatury na pograniczu weird, horroru czy new weird.
Przy okazji napisałem kiedyś, na gorąco, wrażenia z czytania właśnie „Sklepów…”, w bardzo onirycznych klimatach.
Taki mały spam http://lekturykruka.blogspot.com/2014/03/nocne-czytanie-bruno-schulza.html Na usprawiedliwienie dodam, że wstałem wtedy w nocy, trochę mnie nosiło ;-)
Dokładnie, z tego języka i sposobu opisywania wykrzywionej rzeczywistości można czerpać garściami, w horrorze sprawdziłyby się idealnie. Coś w tym jest, że mówiąc „nocny Drohobycz”, ma się przed oczami choćby ekspresjonistyczne kadry z „Gabinetu doktora Caligari” ;)
Pamiętam! Czytałem, gdy to opublikowałeś. Dobry oniryzm, odczuwam to dopasowanie formy do czasów i stylu Schulza, no i tak na możliwości twórcze może działać tylko czarrna noc ;p
No właśnie tak kojarzyłem, że kiedyś o Schulzu, gdzieś rozmawialiśmy, tylko w tym wpisie nie ma żadnego komentarza… Nie byłem pewien :-)
Tytułem zapowiedzi, tym razem takiej prawdziwej ;-) W szkicu już jest. Będzie wpis o moim czytaniu pewnej klasycznej/kultowej(?) powieści. Na Kronice, bo książka nie-fantastyczna (w sensie proweniencji ;-)) Właśnie o czytaniu, a nie o powieści. Bardzo już jestem ciekaw Twojej opinii. Powinien być poniedziałek, wtorek? Patrz na FB :-)
To już cały ja – przeczyta, nie zostawi komentarza, a sam na nie czeka ;) A Schulz mógł się gdzieś w naszych rozmowach przewinąć… czasem schodziliśmy na boczne literackie ścieżki.
Zawsze tajemniczy! Jeśli niefantastyczna, to istnieje szansa, że też miałem swoje czytanie ;) W każdym razie niecierpliwie czekam i na pewno zajrzę w tygodniu.
Sklepy cynamonowe – będzie moją lekturą w najbliższym czasie. Mam nadzieje, że nie będę się bardzo męczyć, a Pani profesor wybierze najlepsze opowiadania. ;)
Pozdrawiam i zapraszam do siebie ;)
Pani Profesor może wybrać każde, byleby Was nim(i) zaczarowała, jeśli sam Schulz podczas domowej lektury nie zdoła ;) Stawiam, że będą to „Sklepy cynamonowe”, „Nawiedzenie” i może „Ulica Krokodyli”. W te opowiadania trzeba się wczuć, więc bez pośpiechu, na spokojnie zachęcam do przeczytania i życzę ciekawych dyskusji w szkole ;)
Również pozdrawiam i oczywiście zajrzę!
Bardzo zachęcająco piszesz o tej książce. Nie jest mi obca, bo to klasyka i to w pewnym sensie też klasyka grozy, z tego co wiem. Mam na względzie i na pewno przeczytam, bo to zapowiada się jako coś ambitniejszego, a jednocześnie będące tą grozą. Poza tym bardzo zachęcająco piszesz. Ale o ni czym innym od Schulza nie słyszałem.
To było trudne – napisać cokolwiek, co jeszcze nie było o Schulzu napisane, ale mam nadzieję, że choć w części podołałem ;) Nie mógłbym z czystym sumieniem wiązać „Sklepów…” z grozą, co najwyżej doszukiwać się pewnych elementów, na pewno jednak nie pierwszoplanowych. Niektóre obrazy, jakie przywołuje lektura, faktycznie mają w sobie grozę, ale to byłoby nadużycie ;) Czytaj koniecznie, jest ambitnie, ale jeśli złapiesz tę konwencję i język, nie oderwiesz się. Co do schedy po Brunonie Schulzu – jest skromna, cały jego życiowy dorobek zmieściłby się na kilkuset stronach (zmarł przedwcześnie, postrzelony w getcie w ’42). Dwa główne zbiory to właśnie „Sklepy cynamonowe” i „Sanatorium pod klepsydrą”, ten drugi znacznie obszerniejszy. Twórczość niewielka, ale jaka!
Przyznaję, że niedbałe rysunki mogą wzbogacać treść, dodać jej prawdziwości i charakteru. Jestem ogromnie ciekawa tego wydania więc spróbuję się za nim obejrzeć. Nie miałam pojęcia o jego istnieniu. Pozdrawiam serdecznie :)
Na pewno wzbogaci biblioteczkę, a przy okazji będzie dobrym pretekstem do tego, aby sobie Schulza odświeżyć ;) Pozdrowienia!
No i chyba ja po raz pierwszy odważę się trochę zaoponować.
Shulz wielkim pisarzem (a w zasadzie i poetą) był, tego nie śmiałabym zakwestionować. Do mnie jednakowoż niestety nie przemawia, ale to już prywatne preferencje.
Za to jakość redakcji tego wydania, po prostu woła o pomstę do nieba!
Będzie korektorskie podsumowanie?
Bardzo dobrze, że się odważyłaś! Schulz jest niezwykle oryginalnym pisarzem, innym od innych, i ta jego poetycka proza nie może trafić do każdego – ja się w niej odnalazłem od razu, ale to już kwestia gustu i preferencji. Może z czasem olśni, a może nie; czas pokaże ;)
Morderca czytał i jakoś bardzo się nie krzywił, drażniło go może to pompowanie na siłę objętości książki poprzez wielgachne marginesy, przez co tekst wydaje się bloczkiem wklejonym pośrodku wielkiej kartki. Korektą się znęcać nie będzie, zdało mu się to wydanie poprawnym. Mogłabyś przybliżyć, co Ciebie w pracy redakcyjnej nad tym wznowieniem uderzyło?
Och, tu jest mnóstwo błędów… Jak niestety w większości książek wydawanych przez MG – np. s. 17 („żó tej”), s. („herb owego”), s. 94 (żywa pagina – tytuł ksiażki zamiast tytułu opowiadania). Więcej nie pamiętam, tylko te zapisałam, ale czytać ponownie nie będę, więc musi Ci to wystarczyć ;)
Bałem się złej redakcji, bo różne rzeczy o MG słyszałem, ale tu naprawdę niewiele rzeczy przykuło moją uwagę… Żywą paginę ze s. 94 zauważyłem podczas lektury, to fakt, ale już „żółtej” na s. 17 mam z wszystkimi literkami, a jeśli mówimy o tej drugiej wątpliwości: to z „Manekina”, tam jest „odpoznawaliśmy w nich herb owego dnia” – chodzi o „ów dzień”, nie przymiotnik od „herbu”; dla upewnienia się sprawdziłem ten fragment w wydaniu BN-ki ;) Być może jakichś potknięć było więcej, a moje czytanie w zapomnieniu i egzaltacji stylem Schulza dodatkowo zabiło czujność (wiesz, jak się czyta w poetyckim szale, to kto patrzy na te wszystkie literówki!), ale jednak obstaję przy swoim :P
Haha, widzisz, we mnie natomiast najwyraźniej wyłączyło się wtedy myślenie o artyzmie i zaczęłam się dopatrywać błędów na siłę :D
Czytałam ją tuż po tym wznowieniu, a potem książkę oddałam, mam więc tylko swoje notatki, a tam zaznaczone właśnie te błędy. Dwa zapewne, skoro tak mówisz, teraz już tego nie sprawdzę, ale trzeci na pewno wynikał z mojego zmęczenia materiałem ;)
W notatkach mam też informację, że zachwyciłby mnie, gdyby nie pisał prozy :D To tak już na marginesie ;)
Drobiazgi, drobiażdżki… Bez obaw, mnie też się czasem wyłącza myślenie o artyzmie – wtedy szczuję Korektorem Mordercą ;)
Ten trzeci to już poszedł z marszu, oko się zmechanizowało, podało dalej ręce, a ta nie duma nad rozkazami, tylko wykonuje, i zanotowała :D Też to znam! Jeśli faktycznie czytałaś krytycznie, to na pewno widziałaś szerzej, i absolutnie nie neguję, że mogło tam być więcej kwiatków.
Ach, te notatkowe puenty, które idealnie pasują do podsumowań recenzji ;) Taki argument akceptuję w pełni. Mogło nie siąść przez ten rodzajowy miszmasz, ale ja akurat takie szalone miszmasze cenię, jeśli nie są na tyle szalone, by ich nie rozumieć.
A co do „żó tej“ to jest błąd drukarski zatem. Ale czytałyśmy ją i omawiałyśmy na spotkaniu klubu — i błąd był we wszystkich egzemplarzach. Pewnie masz fortunniejszy dodruk.
Pewnie tak, cieszę się zatem z tego malutkiego szczęścia ;) PS Jakiego klubu?
Książki oczywiście :)
Mojego domowego, co to 4. rocznicę niebawem będzie obchodził.
O proszę! To nic, tylko gratulować ;) Nie wiem, czego się życzy klubom książki, ale pewnie po prostu dobrych książek, które zasługują na dobrą dyskusję. I ich założycielom/gospodarzem właściwie tego samego ;)
Tego wydania nie miała w ręce, ale autor czaruje. Swego czasu pisałam tak:
Bogactwo barw i kształtów wylewających się z kart książki przyprawia o zawrót głowy. Metafory, wielopiętrowe, a jednocześnie lekkie jak puch zdumiewają; zazdroszczę mu, zazdroszczę spojrzenia, lekkości pióra, wrażliwości.
Moje karteczki – zakładeczki poszły w ruch, bo tu trzeba było zaznaczyć urokliwy fragment, tam z kolei niespotykane epitety, a jeszcze indziej coś, co przypomina mi… no właśnie nie wiem co, ale coś przypomina, jakieś pogrzebane głęboko wspomnienia budzą się nieśmiało i dopominają się uwagi.
Ładnie napisałaś. I samą prawdę. Ja też zazdroszczę Schulzowi, ale to chyba normalne, gdy się potrafi rozsmakować w tych słownych labiryntach. Pięknie ujęłaś tę myśl o poczuciu przypominania sobie czegoś nieokreślonego. Coś podobnego chciałem powiedzieć, pisząc w recenzji: „Przerywając lekturę, nie wiemy, czy przed chwilą byliśmy tam, w literackim refleksie Drohobycza, czy tylko przypomniał nam się mglisty sen z dzieciństwa.” – ta mglistość podyktowana dużym oddaleniem myśli w czasie i przestrzeni jest chyba najistotniejsza.
Teraz czytam „Sanatorium pod klepsydrą” i jest równie pięknie, ale na razie mniej zaznaczam i rzadziej zatrzymuję się, by powtórzyć fragment kilkakrotnie; to pewnie kwestia tematów, motywy ze „Sklepów…” bardziej wwiercały się w świadomość. Ale jeszcze nie dotarłem do tytułowego opowiadania, na razie brnę przez „Wiosnę”.
Po prostu „czysta poezja prozą”! ;)