[Czytam uczniom] „Mały lord” – Piękniej być nie może?
Mówiąc o klasyce literatury dla dzieci, nie można nie wspomnieć twórczości pewnej Angielki, która przez 45 lat pisarskiej kariery stworzyła tytuły rozpoznawane niemal w każdym zakątku świata. Mowa o Frances Hodgson Burnett, autorce m.in. Tajemniczego ogrodu, Małej księżniczki oraz Małego lorda – powieści, która zapoczątkowała wieloletni dialog pisarki z dziećmi. W kontekście bujnie ilustrowanych wydań Zysku i S-ki warto tę wciąż błyszczącą mimo kurzu, tradycyjną i szlachetną literaturę dla (naj)młodszych przypomnieć i może spojrzeć na nią okiem nauczyciela, jak na książkę dla dzieci i dla uczniów. Bo choć to smutne, że nie mogę dziś czytać pani Hodgson Burnett naiwnie i młodzieńczo, to myślę, że warto przynajmniej znaleźć atut w krytyczno-dorosłej perspektywie. A jeśli poczuję, że podczas lekturyt choć na chwilę od niej odszedłem, to Mały lord będzie miał na swoim koncie duży, magiczny plus.
Fabuła jest nieskomplikowana i urocza: kilkuletni chłopiec o imieniu Cedric, syn kapitana ze znamienitego rodu i prostej, acz dobrej Amerykanki, dowiaduje się, że jest lordem Fauntleroyem, a w przyszłości, z braku innych kandydatów (dziadek miał trzech synów, ale każdy z nich umarł), zostanie hrabią. Musi wyjechać do Anglii i uczyć się bycia władcą, musi porzucić swoich przyjaciół – ludzi pospolitych, czasem biednych; sklepikarzy, pucybutów i całą kompanię małych kolegów – oraz nauczyć się żyć na co dzień bez mamy, którą nazywa Najdroższą. Owszem, wyjedzie z nią, ale ponieważ dziadek, czyli hrabia Dorincourt, jest władcą srogim i zgorzkniałym, który negatywnie odniósł się do decyzji syna, by opuścić rodzinny dom i ożenić się z „jakąś tam” Amerykanką, zapewne nieokrzesaną i nastawioną na zysk, nie pozwoli chłopcu mieszkać z mamą, a sam nie chce jej widzieć na oczy.
Ale dziadek jeszcze nie poznał swojego wnuka! Nie wie, że ten złotowłosy brzdąc ma w sobie więcej czystej dobroci niż wszyscy filantropi świata, więcej uroku osobistego od każdego angielskiego dżentelmena, a gdy chłopiec dowiaduje się, że za pieniądze dziadka może kupić sobie wszystko, co tylko zamarzy, w naturalnym impulsie pomaga swoim biednym przyjaciołom. Mamę zaś ma taką, że najważniejsze dla niej jest jak najdłużej utrzymać tę dziecięcą dobroć Cedrica, więc godzi się na warunki hrabi i pozwala małemu lordowi zamieszkać w zamku, bo wie, że tego chciałby jej zmarły mąż. Pięknie opisano czułość między matką i synem i równie pięknie wpływ dziecka na złego władcę, jego zmianę pod wpływem niecodziennego zdarzenia, kiedy oto staje przed nim jego następca w ciele dziecka, nie korząc się przed nielubianym hrabią, nie okazując lęku ani onieśmielenia. Dobrze im się będzie razem żyło.
Trzeba przyznać, że autorka zgrabnie pożycza od kilkuletniego chłopca jego spojrzenie na świat i płynnym językiem imituje dziecięce myślenie o drobnostkach i sprawach poważnych. Przychodzi jej to tym łatwiej, że Cedric został pozbawiony jakichkolwiek cech, które są dla dzieci naturalne, a które mogą dorosłych drażnić – mały lord czaruje wszystkich rozmową i otwartością, olśniewa młodzieńczą urodą oraz zaskarbia sobie sympatię ludzi nienagannymi manierami, jest w nim zalążek hojnego władcy i dziecięca beztroska. Dobrym uczynkom chłopca nie ma końca, przez co to postać jakby wyjęta z bajki, całkowicie nierealna. Poprzez tę dobroć, którą odmienia rzeczywistość dookoła, zdaje się uszczuplać wydźwięk samego dzieła. Choć budowanie kontaktów dziadka z wnukiem śledzi się wybornie, a obraz budzącego strach w poddanych, cierpiącego na podagrę hrabi, który robi dla wnuczka wszystko, będąc w jego oczach ideałem (a więc Cedrica karmi się, bądź co bądź, kłamstwem), nie pozwala schodzić uśmiechowi z twarzy podczas lektury, to jednocześnie wyrasta z tego pewien mankament – nie ma tu miejsca na dramat, choć pojawiają się osamotnienie czy bieda, jest głównie sielanka, cukierkowa opowieść i świat, w który uwierzy dziecko, ale nawet ono szybko ze swojego odbioru wyrośnie.
W pedagogice mówi się o dwóch formach „wychowania przez sztukę” – wychowaniu afirmatywnym i dramatycznym. To pierwsze przystaje do wczesnych lat życia i nauczania, kiedy oferujemy dziecku teksty pokazujące optymistyczną wizję świata, teksty pozwalające utożsamiać się z bohaterami, cieszyć się ich zwycięstwem, aprobować i naśladować ich zachowania oraz wartości etyczne, a także teksty dostarczające wielu pozytywnych emocji związanych z wszechobecnym dobrem. Wychowanie dramatyczne przychodzi, gdy trzeba dziecko uświadomić – wtedy rezygnujemy z czarno-białych i etycznie jednoznacznych bajek, baśni oraz pogodnej poezji dziecięcej i zaczynamy ucznia wzbogacać, podsuwać trudniejsze pytania, zaczynamy edukację moralną, gdzie bohater staje przed skomplikowanym wyborem i nikt mu w podjęciu decyzji nie pomaga, rozwijamy świadomość dziecka poprzez kreację faktycznego dramatu, który wprawia w ruch mechanizm osobistej refleksji.
Dlaczego o tym mówię? Bo w Małym lordzie brakowało mi właśnie tej dramatyczności; książkę Hodgson Burnett czyta się jak kolorową baśń, ciepło i dobroć aż wypełniają serce, w nadmiarze wylewając się strumieniami. To przede wszystkim fantastyczna czytelnicza przygoda, potem dopiero nośnik wartości – nie należy o tym zapominać. Jest tu o potędze rodziny, o pomocy innym oraz zdrowym i chlubnym podejściu do pieniądza, o osamotnieniu i o wadze dobroci w życiu, ale to oczywistość! Czeka się na inne wartości, jakieś ich zaburzenie, a tu nic. Choć nie uważam tego za wadę, to chcę tę kwestię poruszyć – mimo afirmatywnego charakteru Małego lorda niewiele tu elementów, dzięki którym można nauczać. To opowieść do czytania z rodzicami, w trakcie szkoły bądź jeszcze przed nią; niech dzieci sięgają na lekcjach po teksty mniej cukierkowe już z tą historią w głowach, bo oczywiście jest wspaniała i idealna do tego, by – dzięki m.in. fantastycznemu stylowi przekładu Łozińskiego – opowiadać ją jak bajkę, która powoli rozsnuwa się w czytelniczej świadomości, stopniowo pięknieje.
Znany motyw obcości nowego świata i niełatwej roli dla dziecka, tutaj pozostania lordem w wielkim zamku, sprawdził się też u nas za sprawą Janusza Korczaka i jego Króla Maciusia Pierwszego, więc to forma bardzo atrakcyjna dla najmłodszych. Końcówka tracąca na klimacie i uroczej atmosferze nie psuje ogólnego odbioru. Ważne, że nawet dorośli przeczytają Małego lorda z przyjemnością, a ja zapewniam, że będzie to lektura przy towarzystwie nieustającego uśmiechu, być może z małą łezką w pewnym momencie – najlepiej, aby podczas głośnego czytania zebrało się przy książce w pięknej, twardej oprawie i z ładnymi ilustracjami więcej drobnych i szczerych uśmiechów. Bo przecież o to nam wszystkim chodzi.
Ilustracje: Reginald B. Birch, C.E. Brock
Podsumowanie:
Tytuł: Mały lord
Autor: Frances Hodgson Burnett
Wydawca: Zysk i S-ka 2015 (premiera: 1886)
Moja ocena: 7/10
Za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!
Ilustracje cudowne, kocham takie. Ale… hmm… słodycz w nadmiarze szkodzi na zęby.
Ale dzieci tak lubią słodycze… ;) Fakt, trochę jej za dużo, ale taki już styl autorki. Czytam teraz po wieloletniej przerwie „Tajemniczy ogród” i tam też jest umiłowanie życia, natury, ale zgrabniej to wszystko przedstawione, bez nadmiaru cukru.