[Z zakurzonej półki] Smak rodzinnych przypowieści…
W zeszłoroczne już, znów bezśnieżne święta zaczytałem się w Opowieściach wigilijnych Charlesa Dickensa – tak jak u schyłku roku 2014, dzięki uprzejmości Wydawnictwa Zysk i S-ka i Jerzego Łozińskiego, który mimo ponad stu pięćdziesięciu lat dzielących nas od premier rodzinnych Dickensowskich gawęd zechciał podarować czytelnikom nowe tłumaczenie klasyki. Rok temu czytałem Kolędę prozą i Nawiedzonego, tym razem wydano równie pięknie i z klasą trzy pozostałe opowieści: Świerszcza za kominem, Życiową batalię oraz Sygnaturki, każdą oczywiście z podtytułem wyjaśniającym, o czym owa historia traktuje. Choć Charles Dickens pisał te świąteczne nowelki przez sześć lat z roczną przerwą głównie dla dodatkowego zarobku, to dziś trudno wyobrazić sobie kulturę świętowania bez ciepła jego słów. Magia się przecież nie starzeje.
Miałem plan, aby każdą przypowieść ocenić osobno w paru zdaniach, tworząc minirecenzje, ale zrezygnowałem z tego, bo utwory okazały się bardzo podobne tak pod względem klimatu, jak schematu przedstawionych wydarzeń, i zwyczajnie mógłbym się powtarzać. Niech świadczy o tym fakt, że ukończyłem wszystkie jeszcze w święta, a już dziś bohaterowie i główne wątki mieszają mi się na tyle, iż nie potrafiłbym chyba rzetelnie streścić ich fabuł. Zatem tego nie zrobię, ale uwolnię łańcuszek myśli, które krystalizowały się powoli w mojej głowie podczas lektury.
Przede wszystkim to już nie są opowieści wigilijne, nawet nie świąteczne. Chyba że mamy na myśli święta rodzinne, obchodzone prywatnie wśród najbliższych, podczas gdy w innych domach jest zwyczajny dzień. Tylko Sygnaturki odnoszą się do specjalnego okresu – w tym wypadku Nowego Roku. Wciąż jednak proza Dickensa jest jakby wigilijna; ciepło domowego ogniska, szczegółowość opisów rodzinnych rytuałów i wnętrz, mistyka muskająca zwyczajną codzienność lubianych bohaterów – tym dalej możemy się sycić. Jak to u Dickensa, odwiedzamy domy, wchodzimy w intymność ścian i ludzi przez nie otulanych. To normalność, czasem ubóstwo i bieda, podane na złotych tackach, bo z szacunkiem do czytelnika i uniwersalności tych opowieści – one dają miejsce, by się pod nimi podpisywać, uzupełniając radosną księgę gości. Pojawia się biedak Caleb, który stwarza swojej niewidomej córce piękny świat wyobraźni w obskurnej ruderze, domowe duszki i świerszczyki zza komina, troszczące się o rodzinne ognisko, o miłość i zaufanie małżonków wystawionych na próbę, jest Tackleton, który jak żywo przypomina Scrooge’a, a także dzwony pokazujące alternatywną przyszłość. My już znamy tę subtelną metafizykę i dobrze nam do niej wracać.
Nie da się ukryć, że to opowieści prozaiczne, bardzo proste, a jednocześnie spisane w dawnym stylu, czasem językiem górnolotnym bądź napuszonym. Archaiczne konstrukcje zdaniowe dodają uroku, ale chwilami bije z nich przesada. Nie umniejsza to jednak kunsztowi tłumacza, który od lat tworzy językowe cuda. Można zauważyć, że trzy utwory wydane w tym roku należą do tych mniej znanych i rzadziej czytanych, brakuje im wyraźnych intryg i dokładniejszego nakreślenia problemu – bardzo często toczą się w rytmie serdecznych, życzliwych rozmów w rodzinno-świątecznej atmosferze, a chciałoby się czegoś więcej. Bohaterowie są wyraziści, nawet bardzo, ale przy tym mało złożeni i papierowi. Jeśli ktoś jest głupiutki i dobroduszny, to aż do przesady (Clemence, która cieszy się, gdy się z niej śmieją). Za to pokochaliśmy Dickensa, za tę baśniowość i prostotę moralną podatną na pozytywne zmiany, ale w Kolędzie prozą dostawaliśmy w pakiecie fantastyczną fabułę! Tutaj w środkowej opowieści zabrakło nawet niesamowitości, która zawsze tak przyjemnie kolorowała narracje autora, a bez niej wyrosła aż nazbyt zwyczajna historia. Na szczęście przypowieści upiększa osoba narratora, który rozmawia z czytelnikami, zwraca się bezpośrednio do nich, burząc czwartą ścianę – to sprawia wrażenie opowieści słuchanej z ust bliskiego, gdy właśnie kładziemy się w ciepłej pościeli do snu.
W przypadku Dickensa wiele daje czas i miejsce czytania – trzeba to brać pod uwagę. Bo w okresie świątecznym, gdy możemy odetchnąć i po prostu cieszyć się niespieszną lekturą, nawet ciut mniej porywające narracje będą miały swój niepodważalny urok i magię, którą dodatkowo upiększy stylowe wydanie i oryginalne ilustracje do podziwiania w nieskończoność. Dla tego wszystkiego warto mieć drugą część Opowieści wigilijnych Charlesa Dickensa na półce właśnie w tym wydaniu i wracać co rok, choć na chwilkę, celebrując rodzinne chwile i szczęśliwe zakończenia ludzkich dylematów.
Podsumowanie:
Tytuł: Opowieści wigilijne. Świerszcz za kominem
Autor: Charles Dickens
Wydawca: Zysk i S-ka 2014 (premiera: 1844-46)
Moja ocena: 6/10
Bardzo byłeś łaskawy dla Dickensa, bo te trzy ostatnie opowieści są zwyczajnie nudnie, szczególnie ta zaczynająca się od imprezy w ogródku. Chyba tylko Świerszcz za kominem się broni, acz resztkami sił :)
Może to zasługa tego, kiedy czytałem. Opowieści niezbyt porywające, choć z klimatem, do dwóch pozostałych się oczywiście nie umywają – tutaj już widać, że były pisane trochę pod dyktando. Ta z ogródkiem to chyba „Życiowa batalia”, ale głowy sobie nie dam uciąć :D Świerszcz zabarykadował się za kominem, to i obronę ma zacną ;) Ocena może trochę na wyrost, ale niech ma, jako poświąteczny prezent.
Czytałem przed świętami i może dlatego wymiękłem :) Swoją drogą, gdzie czasy, kiedy w każde święta była w TV jakaś wersja Wigilijnej opowieści? Kevin wyparł klasykę.
Fakt, w tym nie widziałem żadnej, chyba nawet nie dali animowanej wersji Zemeckisa, którą ostatnio aż za często puszczali :) A przecież jest tyle różnych adaptacji, o których pewnie polski widz nawet nie słyszał. Mnie marzyłyby się te starsze wersje z Hicksem, Simem albo Finneyem, a najlepiej na dokładkę „To wspaniałe życie” na Polsacie o 20. Ech, pomarzyć sobie mogę ;)
Ja gustuję od paru lat w Barbie i Wigilijnej Opowieści, bardzo udane przetworzenie :)
Czyli i ja o jakiejś wersji jeszcze nie słyszałem :D
Nie masz na stanie różowo-brokatowych dziewczynek :)
O, bardzo możliwe, że w tym tkwi rozwiązanie zagadki ;) Ja, będąc małym chłopcem, nałogowo ślęczałem nad słuchowiskiem „Opowieści wigilijnej” z kasety, lato czy zima – nieważne. Jakie to było wspaniałe! I tendencja jakby podobna… Dla różowo-brokatowych dziewczynek pozdrowienia i uściski z Tramwaju!
Gdybyś był bardzo bardzo zainteresowany wersją Barbie, to pewnie wkrótce będą jej pełne kosze wyprzedażowe z DVD :D Uściski przekażę :)
Nawet nie musisz inwestować 9,90: http://www.dailymotion.com/video/xjxynb_barbie-opowiesc-wigilijna-1-2-pl_people
Ja może jednak poczekam na towarzystwo jakichś mniejszych różowych istot, bo wiesz, tak samemu oglądać… :P
Zaproś jakąś koleżankę, facet oglądający Barbie ma plus 100 do atrakcyjności :D
Lepiej nie, + 100 nie udźwignę, ja nieprzyzwyczajony do takich nagłych skoków atrakcyjności :D
Trzeba się rzucić na głęboką wodę. Jakieś plus 30 dodaje jeden odcinek My little pony, możesz powoli zwiększać dawki :P
Czasem się wzruszę na filmie o pieskach, no i płaczę na „Titanicu”, za to też są jakieś punkty? :P
Oczywiście. A jeszcze jakbyś lubił animacje Disneya, to zajedziesz ho ho daleko.
Hm, lubię niektóre… Ach, jaka radość, od razu dzień staje się lepszy, gdy sobie człowiek uświadomi własną wspaniałość :D
Hehehe :D No to ruszaj na podbój świata.
Dickens to po Bułhakowie jeden z tych klasyków, który za mną chodzi i dźga kijem, żeby w końcu sięgnąć. I chociaż myślę, że akurat w jego przypadku niemal na pewno mi się spodoba, nie potrafię się jakoś zabrać. A być może takie „Opowieści” właśnie wytworzyłyby odpowiednio klimat, zwłaszcza świąteczny. Święta co prawda już za nami, ale może sprawdzę w tym roku. A wcześniej jakaś inna książka Dickena? Mam na półce „Drooda” Simmonsa, wiem, że Dickens też pisał o Droodzie, więc może za to się zabiorę w końcu, zanim sięgnę za Simmonsa. Zobaczymy. Ale te recenzowane wydanie naprawdę ładnie się prezentuje i będę je miał głęboko na uwadze. :)
Jeśli „Opowieści”, to najlepiej ten pierwszy tom, był też wznowiony w tym roku. Ja Ci powiem szczerze, że też Dickensa nie znam prawie wcale, a ciągle sobie mówię, że w końcu poznam. Mam starsze wydania „Davida Copperfielda” i „Klubu Pickwicka”, jakiś czas temu okazyjnie kupiłem „Tajemnicę Edwina Drooda”, by wreszcie się w niej zanurzyć, ale ciągle odkładam :) Jeśli masz „Drooda” Simmonsa (zazdroszczę, książka rozpłynęła się w powietrzu, jest teraz bardzo trudno dostępna i droga – koniecznie muszę przeczytać), to może właśnie od „Tajemnicy…” zacząć? Myślę, że „David…” też będzie świetnym wyborem, to podobno znakomita książka. Wydania Zysku są bardzo ładne, sama przyjemność mieć je na półce, czytać albo chociaż patrzeć czy trzymać w dłoniach. A Dickensa nie trzeba nawet rekomendować, on się sam broni ;)
Aha, a myślałem, że znasz bardzo dobrze. Ja nie czytałem kompletnie nic. I jestem pewien, że najpierw się wezmę za „Tajemnicę Edwina Drooda”, bo tego „Drooda” już mam od dłuższego czasu, a słyszałem, że dobrze jest właśnie wcześniej tę książkę Dickensa przeczytać. :)