Pamiętacie jeszcze moje styczniowe pseudopodsumowanie, z którym wyskoczyłem jak filip z konopi, scalając i mieszając skrajne bieguny sztuki i rozrywki, myśli i opinii, chaosu i porządku, czego wynikiem okazał się niezidentyfikowany twór, który zgodnie zaakceptowaliście i dopuściliście prawem komentarzowej aklamacji? Cóż, zebrałem tym wpisem jakąś trzykrotność zainteresowania przeciętną [zakurzoną półką], więc to chyba dobrze wróży na przyszłość ;)
Dziś będzie już mniej chaotycznie, bo cały zlepek myśli, który zmaterializowałem w styczniowym wpisie, tam też omówiłem i zhierarchizowałem. Zapraszam was więc na mały wstęp (tak, to wyżej było czymś w rodzaju przedwstępu :P) oraz książkowy stosik z lutego, który tym razem w istocie jest stosikiem, nie zaś stosem lub stosiskiem. Oprócz tego wygadam się wam na temat widzianych przeze mnie w minionym miesiącu najlepszych i najgorszych filmów, pochwalę się lekturą niezakurzonopółkową i na deser uraczę was czymś specjalnym, małą podróżą do przeszłości. Mojej, tej młodzieńczej, o której dalej i wciąż myślę z przemiłym sentymentem krzątającym się po głowie. Do dzieła!
Spędziliście z nami luty w tramwaju nr 4 i zapewne doskonale wiecie, co się w tym czasie działo. Oisaj odkrył w sobie żyłkę dziennikarza-redaktora, który grasuje na rynku wydawniczym i bez skrupułów wyszukuje swoje ofiary, racząc je mnogością pytań maści wszelakiej. Kurs naszym sprzętem odbył Andrzej Ziemiański. Luty należał zaś do Marty Kisiel, dla której maszynista zaryzykował swój nieskalany wizerunek na rzecz emocjonalnej bomby i zagrożenia obwołaniem go, jak sam zauważył, podlizuchą i psychofanem. Ja tam się mu nie dziwię, ale o tym nieco dalej… ;) Na trzecią rocznicę był konkurs z atrakcyjnymi nagrodami, jeszcze przed połową lutego stuknęła nam siedemdziesiątka, a z początkiem marca wkroczyliśmy w osiemdziesiąty tysiąc. Eksperymentowaliśmy z dobrym skutkiem z Zombie Samurai, Tappi i [czytam synkowi] utrzymało swoją pozycję, a Oisaj nie zwolnił z wyrażaniem swoich opinii na temat najnowszych zdobyczy książkowych. Nasz tramwajowy przyjaciel i komentujący nr 1 został dziadkiem, a my powitaliśmy w swoich progach piszącą Viv. I ja nieskromnie dodam, że na [zakurzonej półce] postawiłem kolejne tytuły i ich lista coraz okazalej rośnie w oczach.
To na łamach Tramwaju nr 4, a co u mnie?
KONKURSOWE ZDOBYCZE:
Skromnie, prawda? Cóż, dopiero pod koniec lutego zostałem pozytywnie zaskoczony, więc nie wszystkie nagrody zdążyły do mnie trafić. W każdym razie: nic straconego, może w marcu doprowadzę was do zazdrosnego ślinotoku ;) „Niewidzialny strażnik” i „Szubienicznik” to zaległości z konkursu Zapatrzonej w książki. Druga Czarna Owca na mojej półce i pierwszy Piekara w wersji papierowej – zapowiada się obiecująco. „Klaps” trafił do mnie jako wygrana z bloga naczytane. Tytuł zbiera skrajne recenzje: od zachwytów po całkowitą negację jakichkolwiek wartości i tym samym coraz bardziej mnie do siebie przyciąga. Mówiąc szczerze, za II miejsce w tym konkursie miałem dostać współczesny harlequin (byłby idealny na prezent urodzinowy dla którejś koleżanki z uczelni…), ale zwyciężczyni zgłosiła się z prośbą o wymianę. Trafiła idealnie :) „Trajektorię dążeń” Mariusza Majewskiego udało mi się zgarnąć na stronie magazynu Obsesje. Odpowiedziałem wyczerpująco na problemowe pytanie i udało się. Książka jest dla mnie zupełną tajemnicą – na lubimyczytać nikt jej nie czytał, Internet prawie milczy, a ja głowię się nad blurbem, czym może być ta historia. Ciekawe, doprawdy ciekawe… „Siostrzyczka” i „Agenci na deskorolkach 2. Diamenty są dla złych” (sic! Co za tytuł!) wygrałem w konkursie organizowanym przez to forum. Musiałem skomentować opowiadanie, które było baardzo kiepskie. Do tej pory nie wiem, czy to nie był żart ;) Wyszło na to, że lubię i umiem krytykować. Tu też mała informacja: wybór książek odbył się drogą losowania – 2 z 4 trafiły do mnie. Niestety to te dwie ciekawsze powędrowały pod inny adres. Tak to już ze mną jest. Losowanie – nie wygrywam. Losowanie wygranych – wygrywam, ale nie do końca to, co chciałbym wygrać. W każdym razie nie ma powodu do narzekań, to wciąż grono wygranych :D (a „Siostrzyczkę” na pewno przeczytam, tych złych deskorolkowych agentów z diamentami już gorzej…)
FILMY:
W lutym widziałem dwadzieścia jeden produkcji i, po raz kolejny, więcej było wśród nich tytułów wartych uwagi, a więc znów będę raczej polecał niż odradzał.
Najlepsze:
1) Czas na miłość – Świeża produkcja, która całkowicie mnie w sobie rozkochała, zauroczyła i pozostawiła w błogim stanie. Wielogatunkowy film o życiu, w pozytywny sposób wskazujący małe rzeczy, jakich często nie dostrzegamy. 21-letni chłopak odkrywa, że może cofać się w czasie do dowolnej sytuacji ze swojego życia. Realia filmu to świat samych ślicznych dziewcząt, egzystowania w beztroskim tempie i życzliwych, uśmiechniętych ludzi. Wszystko układa się tak ładnie, a jeśli nie, zawsze można to naprawić. Polecam każdemu bez wyjątku!
2) Bulwar Zachodzącego Słońca – Absolutny klasyk od Billy’ego Wildera, będącego dla mnie reżyserem, który po prostu nie robił słabych filmów. Majstersztyk dramatyczny i fabularny, niektórzy filmoznawcy twierdzą, że to do tej pory największa kinowa krytyka Hollywoodu. Kto jeszcze nie zna, niech nadrabia w te pędy ;)
3) W imię ojca – Pełnokrwisty dramat osadzony w realiach konfliktu w Irlandii Północnej. Na uwagę zasługuje fenomenalne aktorstwo i historia, która z każdą kolejną minutą coraz bardziej angażuje widza, jest dosadna i prawdziwa. Właśnie tak powinno się robić dramaty.
4) Na rozdrożu – Mistyczna opowieść o magicznym świecie klasycznego bluesa z chłopakiem z „Karate Kid” w roli głównej ;) Inspirująca podróż przez amerykańskie południe z motywami, które zostają w pamięci. Film u nas właściwie nieznany, a zasługujący na rzesze odbiorców. Ja już wiem, że będę do niego wracał.
5) Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj – choć wolę oryginalny tytuł: In Bruges. Po raz pierwszy widziałem go 5 lat temu, gdy wycieczkowy autokar był trzy godziny drogi od Brugii. Zakochałem się w tym miasteczku, a film w pewnym sensie hołduje mu. Ostatnio go odświeżyłem i jeszcze silniej do mnie trafił. Piękno formy, mocna fabuła i miejsce, w którym można się zakochać. Nie dla każdego, ale warto sprawdzić na własnej skórze.
6) Labirynt – Nie pozwala odetchnąć ani na chwilę. Ciągłe napięcie, świetne zdjęcia, atmosfera i aktorstwo. Wzorcowy thriller. Kryminalna opowieść o porwaniu dzieci z dwóch zaprzyjaźnionych rodzin. Zapewniam, że wsiąkniecie bez reszty.
7) K-PAX – Wstyd, że w lutym widziałem go po raz pierwszy, Myślę, że nie potrzeba żadnych rekomendacji, to tytuł broniący się samumu. Poważnie myślę nad sięgnięciem po książkę… A wy?
8) Jerry Maguire – Mało który film reprezentuje tak oryginalny humor i posiada tak niezwykłą warstwę dramatyczno-emocjonalną. To po prostu przemiło spędzone dwie godziny ;) Nie jest odkrywczy, ale mnie się spodobał, nawet bardzo.
9) Musimy porozmawiać o Kevinie – To dzieło z serii tych dziwniejszych, operujących niecodzienną formą, która jednocześnie idealnie sprawdza się w tematyce filmu: patologii, anormalnej rzeczywistości i złym wychowaniu. Nie polecam z czystym sumieniem, bo takie produkcje są na tyle indywidualnie odbierane, że nie sposób określić ich grupy docelowej. Szokuje, to pewne.
10) Obecność – Jeden z lepszych horrorów ostatnich lat, co wrażliwszym może się śnić po nocach, tym bardziej odpornym zjeży włos na ręce, karku… Idealny przykład na to, że nawet ze schematów fabularnych można ulepić solidną grozę. Bałem się.
Najgorsze:
1) Baaria – Wcale nie znaczy, że film jest zły. Ukazuje piękny wizerunek słonecznej Sycylii na przestrzeni lat z urokliwymi zdjęciami i tornatorowskim klimatem. Bo to Tornatore, mój reżyserski numero uno. Kocham sentyment i nostalgię, jakie wprowadza do swoich dramatów. Tutaj jednak na minus zadziałała fragmentaryczność i zbyt duża ilość polityki. Dlatego też to dla mnie tylko film niezły.
2) Percy Jackson: Morze potworów – Typowa rzecz dla nastolatków, mitologia połączona ze współczesnością. Pierwszą część zapamiętałem jako trochę lepszą, choć utrzymaną w tym samym, nader luźnym klimacie. Przeciętna produkcja dla młodzieży, przy której, po wyłączeniu myślenia, można się nawet dobrze bawić.
3) Złodziej w hotelu – Hitchcocka uwielbiam, stopniowo poznaję jego twórczość i mistrz suspensu raczej nie zawodzi. Tutaj jednak było wyjątkowo nijako. Intryga bez polotu, w której fabuła płynie, ale bez nas – my stoimy na brzegu ;) „Północ – północny zachód” to to w każdym razie nie jest.
4) Kickboxer 4 – Nie pytajcie… jadłem kolację, a w telewizorze szarżowało TV 4. Jeśli dodać do tego moje zasady, że staram się kończyć raz rozpoczęty seans – macie wyjaśnienie. Nie, żebym miał coś do tego typu schematów fabularnych: pierwszego Kickboxera lubię, Undisputed to dla mnie świetna seria, a Quest i Krwawy Sport traktuję jako porządne klasyki mojego dzieciństwa. Tę produkcję jednak przemilczę…
Poza tym widziałem jeszcze: „American Gangster”, „Pacific Rim”, „Czas surferów”, „Elizjum„, „Faceci w butach”, „Za garść dolarów” i „Niebezpieczne związki”. Dobre filmy, każdy na swój sposób.
KSIĄŻKI:
Nie samymi zakurzonymi antykami żyję, więc od czasu do czasu, w przypływie beztrosko wolnych godzin, trafi do moich rąk książka, o której zdania nie mogę przedstawić na łamach wspomnianego cyklu. Dlatego z pomocą miesięcznych podsumowań nie przegapicie żadnej lektury, z którą się zetknąłem i w związku z którą chcę obdarować was moimi wrażeniami. Co czytałem w lutym z półki czystej i schludnej?
Nomen Omen (Marta Kisiel) – książka-instytucja polskiej blogosfery literackiej, wychwalana co półtora kroku, doceniana co krok. Ile to już pozytywnych cytatów na jej temat przemknęło mi przed oczami… Wiedząc, że nic nowego nie wymyślę, powiem krótko i od serca: Świetny miszmasz stylów i form, szaleństwa i powagi. W niewielu książkach luzacki żart zmienia się za sprawą jednego akapitu w przejmującą, dobitną opowieść, którą chłonie się z niezdiagnozowanym wytrzeszczem oczu i niepokojącym wyrazem twarzy, jak gdyby bełkoczącym coś w stylu: „chcę więcej, więcej, więęęcej…”. W niewielu książkach wraca się później do owej żartobliwej atmosfery, która nie jest niesmaczna, nie przesuwa na drugi plan sedna fabuły, nie narzuca się czytelnikowi w radosnym rozpanoszeniu. Można poczuć lekkość słownictwa ałtorki, tutaj każde zdanie wydaje się być przemyślane. A jeśli takie nie jest – dobrze sobie, skubane, pogrywa. Z pewnością Marta Kisiel nie próżnowała przez cztery lata od premiery „Dożywocia”, by oddać czytelnikom coś godnego epitetu „kompletny”. 8+ w porywach do 9/10
Sztuka ścigania się w deszczu (Garth Stein) -Obyczaj opowiadany z perspektywy psa. Takiego, co to ogląda filmy, ma listę swoich ulubionych aktorów, ubóstwia wyścigi samochodowe, kocha swoją ludzką rodzinę, a co najważniejsze, jest niezwykle inteligentny i rozumie wszystko. Książka porusza wiele życiowych tematów: mamy tutaj śmiertelną chorobę, walkę o prawa do dziecka, rozprawę sądową i wiele innych pomniejszych problemów. To opowieść dla ludzi wrażliwych, którzy ponad realność zdarzeń stawiają warstwę uczuciową, którzy odnajdą radość w obcowaniu z książką opartą na uroczych sytuacjach, drobiazgach i codziennych perypetiach. Podobno jest wzruszająca – mnie nie wzruszyła, choć odnalazłem w niej emocjonalne fragmenty. Zdecydowanie wolałem Bima, w historii Gartha Steina pies został zbyt mocno uczłowieczony, a ja preferuję większą dozę niedomówień w opowieściach zwierzęcych. Enzo, bo tak wabi się główny bohater, jest po prostu idealnym człowiekiem w psiej skórze, a takie ujęcie tematu nie zaangażowało mnie w stopniu, jakiego bym oczekiwał. Opiniuję bez noty, bo nie zdążyłem ukończyć dzisiaj lektury i pozostały mi trzy ostatnie rozdziały, a bardzo chciałem już teraz podzielić się z wami dotychczasowymi wrażeniami. Zapewne będzie 6 lub 7 – solidna pozycja dla określonej grupy docelowej, w której znajduję się tylko połowicznie :)
Miesiąc temu zapytałem was, czy poznajecie facjatę pana z mojego avatara. Dużego zainteresowania nie było, ale Andrzej zasugerował podobieństwo do głównego charakteru z kultowego teledysku zespołu Alan Parsons Project. To dwie różne kreski, choć patrząc na zestawienie screenów, można się zastanawiać, czy czasem ktoś się tu na kimś nie wzorował…
Ale nie o dzielnego macho z teledysku mi chodziło, a o Jacka Orlando, głównego bohatera kultowej polskiej gry przygodowej typu point & click o tym samym tytule. Gry mojego dzieciństwa, trzeba dodać.
W czasach kończenia edukacji w szkole podstawowej byłem zafascynowany grami. Kiedy rówieśnicy woleli dynamiczne gry akcji, ja… też w nie grałem, ale jednak prawdziwą frajdą było dla mnie mozolne przeczesywanie kolejnych lokacji, poznawanie zawiłych fabuł, szukanie czasami przez kilka godzin jednego przedmiotu, który użyty na innym popychałby opowieść do przodu. Fascynowały mnie postaci, dialogi i moment nieopisanej radości, gdy nagle przy przypadkowym klikaniu wszystkiego na wszystkim pojawiała się na ekranie nowa linia dialogowa otwierająca kolejne możliwości w fabule. Pamiętam, jak wychodziło się do kościoła, sklepu czy gdziekolwiek indziej, zostawiając na pół godziny brata i tatę z grą, w której mieliśmy impas. Potem ta euforia, gdy po powrocie spojrzało się na monitor i zobaczyło nową scenerię, a pytania w stylu: „Jak to zrobiłeś?” „Gdzie kliknąłeś?” „Co było potem?” wystrzeliwały z młodego umysłu z zatrważającą prędkością. Eh, rozmarzyłem się…
Nie będę opisywał samej historii, bo możecie poznać jej zarys w wielu miejscach w Internecie. To były Stany Zjednoczone lat 30-tych, tuż po zniesieniu prohibicji. Te realia, ten niepowtarzalny klimat, na którego wspomnienie jeszcze dziś rozpływam się w sentymentalnym tonie. Zresztą, sami zobaczcie intro gry i powiedzcie, czy nie jest wspaniałe:
Było jeszcze coś – najważniejsze – co przyczyniło się do tego, że zachowałem tę produkcję w pamięci i sercu. Muzyka! Harold Faltermeyer po raz pierwszy zgodził się na stworzenie soundtracku do gry i od razu poczynił arcydzieło. To dzięki Jackowi Orlando mam dreszcze przy każdorazowym usłyszeniu dźwięków saksofonu, tematy muzyczne z tej gry przez niemal dekadę nie schodzą z moich słuchawek. Zachwycam się, karmię ukochanymi dźwiękami i, zamknąwszy oczy, imaginuję sceny ze śledztwa Orlando lub po prostu przywołuję ówczesne realia, gdy w lokalach zespoły grały jazz na fortepian i saksofon, a między tymi występami na scenę wchodziła zgrabna dziewczyna z uspokajającym głosem, racząc gości subtelną balladą o miłości.
To trzeba poczuć, więc zachęcam do wysłuchania choć fragmentu tych kompozycji i zatopienia się w niesamowitej atmosferze innego świata. Na przykład tutaj:
Rozpisałem się, nie da się ukryć… Jestem pełen podziwu, jeśli wytrwaliście do końca ;) Dzięki za zainteresowanie i do zobaczenia za miesiąc! (w którym również postaram się przygotować coś specjalnego)
…no, że Ty masz jeszcze czas czytać? „Bulwar Zachodzącego Słońca” klasyk nad klasyki. „Crossroads” znam, w końcu to jest to samo crossroads i ten sam diabeł, któremu sprzedał duszę wielki bluesman Robert Johnson;-) No Jack Orlando i Nick z teledysku to ten sam archetyp, kilka znakomitych przykładów takich facetów w filmach i książkach noir można znaleźć. Z tym podlizuchowaniem to widzę cała załoga Tramwaju? Ja dam głos, ale po konkursie…:-) No i dzięki za to przypominanie, że jestem dziadkiem ;-)
Właśnie nie mam czasu, ale co zrobić… ;) Fakt, w obu przypadkach, teledysku i grze, widać noirową specyfikę wizerunku. W kinematografii Bogart był chyba mistrzem takich sylwetek. I ciesz się, że nie mogę startować w tym samym konkursie, bo musiałbyś zwiększyć starania :D W każdym razie spodziewam się podobnych zachwytów z Twojej strony.
To ja tu słówko skrobnę odnośnie wyżej zaprezentowanych filmów. Koniecznie muszę zobaczyć: „Czas na miłość” (oby spodobał mi się bardziej aniżeli „I że cię nie opuszczę” również z McAdams w roli głównej), „Jerry Maguire” (mam nadzieję, że rola Cuby Goodinga Jra jest pełna emocji niczym jego reakcja na zdobycie za nią Oscara :)) i „Musimy porozmawiać o Kevinie”, choć – jeśli chodzi o ten ostatni tytuł, wolałabym najpierw przyjrzeć się książce. Bardzo zaintrygował mnie „Labirynt” – jakoś wcześniej nie rzuciła mi się w oczy ta pozycja. Widziałam natomiast tylko „Obecność” – całkiem, całkiem, ale też nie rewelacja; parę razy może podskoczyłam ze strachu (wywołanego raczej głośnymi efektami dźwiękowymi), historia raczej oklepania, pewnie marudzę… ale mnie ogólnie ciężko zadowolić, jeśli chodzi o horrory ;).
„I że cię nie opuszczę” jeszcze przede mną, a gra aktorska Cuby w „Jerrym Maguire” jest nawet bardziej ekspresyjna niż reakcja na gali, choć było widać przy odbiorze Oscara, że nie wyszedł jeszcze do końca ze swojej roli ;) Jest naprawdę jasnym punktem filmu. Myślałem o książce „Musimy porozmawiać o Kevinie”, ale nie wiem, kiedy trafi w moje ręce i nie czuję na razie wielkiej potrzeby przeczytania. U mnie też z horrorami różnie, raczej na bakier niż z bezgraniczną sympatią, ale patrząc obiektywnie, „Obecność” prezentuje dobry poziom, James Wan udowadnia swoją wyższość w tym gatunku. Może to wynik tego, że obecnie nieczęsto robi się naprawdę dobre i oryginalne filmy grozy i gdzieś te standardy automatycznie się obniżają ;)
O tak, zdecydowanie, cały soundtrack Jacka Orlando to perełka. Wracam do tej gry głównie dla muzyki, choć i cała reszta jej części składowych wciąż daje rade – przygodówki 2D tak szybko się nie starzeją :-) Podsumowanie z rozmachem, lektura na kilkanaście minut. Z polecanych filmów widziałem „Obecność” i „Labirynt”, naprawdę solidne produkcje – na jednej ze strachu zamykałem oczy, na drugiej z nerwów obgryzałem paznokcie. Czyli działały jak trzeba :-)
O ile kiedyś wracałem do Jacka Orlando dla opowieści, teraz to wyśmienita okazja, by posłuchać fenomenalnego soundtracku… Night O’Granis i „Close my eyes and think of you” i nie potrzeba niczego więcej, by się zrelaksować i odpocząć ;) Polecam pozostałe wymienione filmy, nie powinieneś się zawieść.
Szczęściarz z Ciebie, skoro udało Ci się wygrać tyle książek! :) „Klaps” czeka i u mnie – muszę w końcu zabrać się za niego. Z przedstawionych filmów widziałam jedynie „Obecność” i „Musimy porozmawiać o Kevinie”, więc jeszcze wiele przede mną.
To dobrze, czeka Cię sporo wrażeń ;) „Klaps” też już mnie woła, żebym wreszcie otworzył i zaczął czytać. A ja czuję się coraz bardziej zachęcony. Z konkursami to nie tak kolorowo. Jest dobrze, jeśli wezmę udział w piętnastu i zajmę jakieś miejsce w trzech ;) Trzeba poświęcić sporo czasu, ale przynajmniej oszczędza się środki finansowe na te najbardziej pożądane tytuły.
OK, tym razem udało ci się mnie wyprzedzić z podsumowaniem lutego :) Podziwiam ilość filmów, które zobaczyłeś, ja tak teraz sobie myślę o moich dwóch i tak mi głupio trochę… Zdziwiła mnie obecność „Czasu na miłość” w tym zestawieniu. Zewsząd słyszę zachwyty nad tym filmem, do tej pory trzymałam się z daleka, bo rzeczy z pomieszana linią czasową mnie konfundują, nie mogę się w nich odnaleźć. Ale skoro już nawet ty polecasz to chyba nie mogę przejść obojętnie… No i witamy w sekcie Kisieli :D
Powalczymy o pierwszeństwo za miesiąc :D Teraz to jeszcze nie jest tyle, ile chciałbym obejrzeć. W dni wolne rzadko zdarzają mi się wieczory bez filmu, to już mój mały zwyczaj. Ja za to uwielbiam wszystko, co związane z czasem i odstępstwami od niego („Dzień świstaka” uważam za mistrzostwo…). Po „Czas na miłość” śmiało można sięgać, bo tam ten motyw jest raczej smaczkiem, który wzmaga tę warstwę uczuciową. Gdyby go nie było, stracilibyśmy tylko kilka scen rozważających tematykę życia, codzienności, miłości itp. A że te sprawdzają się znakomicie, przechodzący obojętnie wiele tracą. Jam początkujący wyznawca w sekcie, „Dożywocia” jeszczem nie czytał :)
Bardzo przyjemne podsumowanie!! Nie będę ukrywała, że na Nomen Omen od jakiegoś czasu mam sporą ochotkę, a kilka z wymienionych filmów mam w planach. Pozdrawiam i czekam na kolejne tak ciekawe podsumowania :)
Zacznę od tego, że masz bardzo ładnie dobrany kolorystycznie stos. (Wybacz, że na takie detale zwracam uwagę, ale uwielbiam harmonię kolorystyczną.) W lutym udało mi się obejrzeć podobną ilość filmu, tj. 20. Zaczynają u mnie dominować nad książkami, czym jakoś specjalnie się nie przejmuje. Natomiast w tym miesiącu widziałam wspomnianą przez Ciebie produkcję: „Czas na miłość”. To tak pozytywny film, że aż nie uwierzyłam. Byłam przekonana, że zdarzy się coś złego, czego bohater będzie żałował bawiąc się podróżami w czasie – a tu nic żadnej kary. Wszystko dało się odkręcić. To aż brzmi niewiarygodnie. ;-)
Za to nadmiernego entuzjazmu do „Nomen omen” nie podzielam, chyba jako jedyna na świecie, bo mnie rozczarował nieco.
Te kolory i mnie trochę zaciekawiły, gdy w kolejne grzbiety książek wkradała się pozorna monotonia barw ;) Chciałbym powiedzieć, że ta czarno-niebieska gra odcieni to nie przypadek… U mnie filmy zawsze dominowały nad książkami, ale też nigdy nie uważałem tego za coś dziwnego. Na film wystarczy poświęcić jeden wieczór, wrażenia gwarantowane z miejsca, z książką już tak nie jest – kumulację odczuć można uzyskać, zarywając noc, a to nie jest takie proste. Z „Czasem na miłość” miałem identycznie: w pewnym momencie z pokorą wypatrywałem jakiegoś problemu, który przez następne pół godziny zaburzy całą sielankowość filmu, a tu nic, absolutnie. Sam się tego po sobie nie spodziewałem, ale spodobała mi się ta wszechobecna radość i uśmiech od początku do końca, ta idealność i harmonia :) Ja podchodziłem do „Nomen Omen” z otwartym umysłem i małym przeświadczeniem, że ludzie wszędzie się tym zachwycają. Nie zawiodłem się, bo dostarczono mi żywej i zabawnej rozrywki. Ale to lektura dość specyficzna w swej stylistyce, więc potrafię zrozumieć krytyczne opinie.
Specyficzny język Marty Kisiel w „Dożywociu” mnie ujął. A tu zaczął mi zawadzać. Za dużo tego humoru, którego nie mogłam rozładować, bo mnie nie bawił. Może nie byłoby rozczarowania, gdyby nie doświadczenia z „Dożywociem”. Choć z drugiej strony, gdyby nie ono, to na podstawie samej lektury „Nomen Omen” stwierdziłabym, że ta stylistyka mnie nie odpowiada. A trochę szkoda, bo sama fabuła i intryga ciekawa, bohaterowie też, choć mało wiarygodni (tzn. nie tyle same postacie, co zbiór tylu specyficznych charakterów w jednym miejscu i czasie). ;)
Gratuluję tylu wygranych. Również jestem ciekawa tego, co jeszcze do Ciebie nie dotarło – a pochwalisz się następnym razem. ;) Z Twojego stosu czytałam „Siostrzyczkę” o jest to całkiem dobra książka, choć nie jakoś szczególnie zachwycająca. Co do filmów, to widziałam jedynie „Obecność”, horror godny swojego gatunku i czasu widza – choć właśnie wrażliwi odbiorcy mogą ucierpieć.
Bardzo dziękuję i zaznaczam, że nie jest tego dużo, ale może jeszcze uda się coś zgarnąć na następny stos. Cały marzec przede mną ;) Po „Siostrzyczce” spodziewam się właśnie rzetelnego polskiego kryminału bez większych rewelacji i i liczę, że taką literaturę dostanę. Pozdrawiam :)
…no, że Ty masz jeszcze czas czytać?
„Bulwar Zachodzącego Słońca” klasyk nad klasyki. „Crossroads” znam, w końcu to jest to samo crossroads i ten sam diabeł, któremu sprzedał duszę wielki bluesman Robert Johnson;-)
No Jack Orlando i Nick z teledysku to ten sam archetyp, kilka znakomitych przykładów takich facetów w filmach i książkach noir można znaleźć.
Z tym podlizuchowaniem to widzę cała załoga Tramwaju? Ja dam głos, ale po konkursie…:-)
No i dzięki za to przypominanie, że jestem dziadkiem ;-)
Właśnie nie mam czasu, ale co zrobić… ;)
Fakt, w obu przypadkach, teledysku i grze, widać noirową specyfikę wizerunku. W kinematografii Bogart był chyba mistrzem takich sylwetek.
I ciesz się, że nie mogę startować w tym samym konkursie, bo musiałbyś zwiększyć starania :D W każdym razie spodziewam się podobnych zachwytów z Twojej strony.
To ja tu słówko skrobnę odnośnie wyżej zaprezentowanych filmów. Koniecznie muszę zobaczyć: „Czas na miłość” (oby spodobał mi się bardziej aniżeli „I że cię nie opuszczę” również z McAdams w roli głównej), „Jerry Maguire” (mam nadzieję, że rola Cuby Goodinga Jra jest pełna emocji niczym jego reakcja na zdobycie za nią Oscara :)) i „Musimy porozmawiać o Kevinie”, choć – jeśli chodzi o ten ostatni tytuł, wolałabym najpierw przyjrzeć się książce. Bardzo zaintrygował mnie „Labirynt” – jakoś wcześniej nie rzuciła mi się w oczy ta pozycja. Widziałam natomiast tylko „Obecność” – całkiem, całkiem, ale też nie rewelacja; parę razy może podskoczyłam ze strachu (wywołanego raczej głośnymi efektami dźwiękowymi), historia raczej oklepania, pewnie marudzę… ale mnie ogólnie ciężko zadowolić, jeśli chodzi o horrory ;).
„I że cię nie opuszczę” jeszcze przede mną, a gra aktorska Cuby w „Jerrym Maguire” jest nawet bardziej ekspresyjna niż reakcja na gali, choć było widać przy odbiorze Oscara, że nie wyszedł jeszcze do końca ze swojej roli ;) Jest naprawdę jasnym punktem filmu.
Myślałem o książce „Musimy porozmawiać o Kevinie”, ale nie wiem, kiedy trafi w moje ręce i nie czuję na razie wielkiej potrzeby przeczytania.
U mnie też z horrorami różnie, raczej na bakier niż z bezgraniczną sympatią, ale patrząc obiektywnie, „Obecność” prezentuje dobry poziom, James Wan udowadnia swoją wyższość w tym gatunku. Może to wynik tego, że obecnie nieczęsto robi się naprawdę dobre i oryginalne filmy grozy i gdzieś te standardy automatycznie się obniżają ;)
O tak, zdecydowanie, cały soundtrack Jacka Orlando to perełka. Wracam do tej gry głównie dla muzyki, choć i cała reszta jej części składowych wciąż daje rade – przygodówki 2D tak szybko się nie starzeją :-) Podsumowanie z rozmachem, lektura na kilkanaście minut. Z polecanych filmów widziałem „Obecność” i „Labirynt”, naprawdę solidne produkcje – na jednej ze strachu zamykałem oczy, na drugiej z nerwów obgryzałem paznokcie. Czyli działały jak trzeba :-)
O ile kiedyś wracałem do Jacka Orlando dla opowieści, teraz to wyśmienita okazja, by posłuchać fenomenalnego soundtracku… Night O’Granis i „Close my eyes and think of you” i nie potrzeba niczego więcej, by się zrelaksować i odpocząć ;)
Polecam pozostałe wymienione filmy, nie powinieneś się zawieść.
Szczęściarz z Ciebie, skoro udało Ci się wygrać tyle książek! :) „Klaps” czeka i u mnie – muszę w końcu zabrać się za niego. Z przedstawionych filmów widziałam jedynie „Obecność” i „Musimy porozmawiać o Kevinie”, więc jeszcze wiele przede mną.
To dobrze, czeka Cię sporo wrażeń ;)
„Klaps” też już mnie woła, żebym wreszcie otworzył i zaczął czytać. A ja czuję się coraz bardziej zachęcony.
Z konkursami to nie tak kolorowo. Jest dobrze, jeśli wezmę udział w piętnastu i zajmę jakieś miejsce w trzech ;) Trzeba poświęcić sporo czasu, ale przynajmniej oszczędza się środki finansowe na te najbardziej pożądane tytuły.
OK, tym razem udało ci się mnie wyprzedzić z podsumowaniem lutego :) Podziwiam ilość filmów, które zobaczyłeś, ja tak teraz sobie myślę o moich dwóch i tak mi głupio trochę… Zdziwiła mnie obecność „Czasu na miłość” w tym zestawieniu. Zewsząd słyszę zachwyty nad tym filmem, do tej pory trzymałam się z daleka, bo rzeczy z pomieszana linią czasową mnie konfundują, nie mogę się w nich odnaleźć. Ale skoro już nawet ty polecasz to chyba nie mogę przejść obojętnie…
No i witamy w sekcie Kisieli :D
Powalczymy o pierwszeństwo za miesiąc :D
Teraz to jeszcze nie jest tyle, ile chciałbym obejrzeć. W dni wolne rzadko zdarzają mi się wieczory bez filmu, to już mój mały zwyczaj.
Ja za to uwielbiam wszystko, co związane z czasem i odstępstwami od niego („Dzień świstaka” uważam za mistrzostwo…). Po „Czas na miłość” śmiało można sięgać, bo tam ten motyw jest raczej smaczkiem, który wzmaga tę warstwę uczuciową. Gdyby go nie było, stracilibyśmy tylko kilka scen rozważających tematykę życia, codzienności, miłości itp. A że te sprawdzają się znakomicie, przechodzący obojętnie wiele tracą.
Jam początkujący wyznawca w sekcie, „Dożywocia” jeszczem nie czytał :)
Bardzo przyjemne podsumowanie!! Nie będę ukrywała, że na Nomen Omen od jakiegoś czasu mam sporą ochotkę, a kilka z wymienionych filmów mam w planach. Pozdrawiam i czekam na kolejne tak ciekawe podsumowania :)
Zacznę od tego, że masz bardzo ładnie dobrany kolorystycznie stos. (Wybacz, że na takie detale zwracam uwagę, ale uwielbiam harmonię kolorystyczną.)
W lutym udało mi się obejrzeć podobną ilość filmu, tj. 20. Zaczynają u mnie dominować nad książkami, czym jakoś specjalnie się nie przejmuje. Natomiast w tym miesiącu widziałam wspomnianą przez Ciebie produkcję: „Czas na miłość”. To tak pozytywny film, że aż nie uwierzyłam. Byłam przekonana, że zdarzy się coś złego, czego bohater będzie żałował bawiąc się podróżami w czasie – a tu nic żadnej kary. Wszystko dało się odkręcić. To aż brzmi niewiarygodnie. ;-)
Za to nadmiernego entuzjazmu do „Nomen omen” nie podzielam, chyba jako jedyna na świecie, bo mnie rozczarował nieco.
Pozdrawiam
Te kolory i mnie trochę zaciekawiły, gdy w kolejne grzbiety książek wkradała się pozorna monotonia barw ;) Chciałbym powiedzieć, że ta czarno-niebieska gra odcieni to nie przypadek…
U mnie filmy zawsze dominowały nad książkami, ale też nigdy nie uważałem tego za coś dziwnego. Na film wystarczy poświęcić jeden wieczór, wrażenia gwarantowane z miejsca, z książką już tak nie jest – kumulację odczuć można uzyskać, zarywając noc, a to nie jest takie proste. Z „Czasem na miłość” miałem identycznie: w pewnym momencie z pokorą wypatrywałem jakiegoś problemu, który przez następne pół godziny zaburzy całą sielankowość filmu, a tu nic, absolutnie. Sam się tego po sobie nie spodziewałem, ale spodobała mi się ta wszechobecna radość i uśmiech od początku do końca, ta idealność i harmonia :)
Ja podchodziłem do „Nomen Omen” z otwartym umysłem i małym przeświadczeniem, że ludzie wszędzie się tym zachwycają. Nie zawiodłem się, bo dostarczono mi żywej i zabawnej rozrywki. Ale to lektura dość specyficzna w swej stylistyce, więc potrafię zrozumieć krytyczne opinie.
Również pozdrawiam
Specyficzny język Marty Kisiel w „Dożywociu” mnie ujął. A tu zaczął mi zawadzać. Za dużo tego humoru, którego nie mogłam rozładować, bo mnie nie bawił. Może nie byłoby rozczarowania, gdyby nie doświadczenia z „Dożywociem”. Choć z drugiej strony, gdyby nie ono, to na podstawie samej lektury „Nomen Omen” stwierdziłabym, że ta stylistyka mnie nie odpowiada. A trochę szkoda, bo sama fabuła i intryga ciekawa, bohaterowie też, choć mało wiarygodni (tzn. nie tyle same postacie, co zbiór tylu specyficznych charakterów w jednym miejscu i czasie). ;)
Gratuluję tylu wygranych. Również jestem ciekawa tego, co jeszcze do Ciebie nie dotarło – a pochwalisz się następnym razem. ;) Z Twojego stosu czytałam „Siostrzyczkę” o jest to całkiem dobra książka, choć nie jakoś szczególnie zachwycająca. Co do filmów, to widziałam jedynie „Obecność”, horror godny swojego gatunku i czasu widza – choć właśnie wrażliwi odbiorcy mogą ucierpieć.
Pozdrawiam
Bardzo dziękuję i zaznaczam, że nie jest tego dużo, ale może jeszcze uda się coś zgarnąć na następny stos. Cały marzec przede mną ;) Po „Siostrzyczce” spodziewam się właśnie rzetelnego polskiego kryminału bez większych rewelacji i i liczę, że taką literaturę dostanę.
Pozdrawiam :)