Czytanie za granicą – Niemcy
Po notce o Szwecji nadeszła pora na naszych zachodnich sąsiadów, Niemcy. Należy pamiętać, że w tym kraju obowiązuje stała cena książek. O swoich obserwacjach dotyczących czytelnictwa w tym kraju pisze mieszkająca tam już od jakiegoś czasu Agnieszka z bloga Krimifantamania. Zapraszam!
Co, jak i ile czytają Niemcy
Agnieszka Hofmann
Czasy, kiedy Polskę i Niemcy dzieliła granica nie do przebycia, dawno minęły. Mogłoby się wydawać, że przepaść kulturowa w dobie globalizacji i szybkich mediów została już przysypana i przypomina co najwyżej niezbyt głęboki rowek, dający się przesadzić jednym zwinnym susem. A jednak kiedy zaczyna się debatować o szeroko pojętym czytelnictwie w obu sąsiadujących ze sobą krajach, zaczynają wyłazić różnice, sprowadzające się nie tylko do ilości, ale przede wszystkim jakości. A kiedy mowa o jakości, nie sposób przemilczeć kwestię pieniędzy – wszak mając do dyspozycji więcej środków, można sobie krzewić i wspierać, ile wlezie, by z dumą prezentować liczby potwierdzające, że „naród czyta”.
Kiedy Janek poprosił mnie o gościnne napisanie paru słów o czytelnictwie w Niemczech, kraju, który akurat pod tym względem znam od podszewki, pomyślałam: nic prostszego. Sypnę liczbami, postraszę trochę Wielkim Złym na A, pochylę się nad losem wymierających urokliwych księgarenek, pochwalę miejską bibliotekę i będzie relacja jak ta lala. Okazuje się jednak, że to, co na pierwszy rzut oka proste, wcale takim nie jest, a każdy podjęty wątek można ciągnąć i roztrząsać w nieskończoność.
No bo weźmy choćby pierwszą i chyba najistotniejszą dla rynku wydawniczego i czytelnictwa różnicę: tak zwaną ustawę o stałej cenie książki, czyli Buchpreisbindungsgesetz. W Polsce to pomysł mocno dyskutowany, traktowany przez jednych jako panaceum na uzdrowienie wydawnictw i księgarń, przez drugich tępiony jako niedemokratyczny i godzący w i tak już chudy portfel czytelnika. W Niemczech stała cena książki została wprowadzona już w dziewiętnastym wieku i nikt tu nawet nie myśli o tym, by to zmieniać. Książka jest wszak „dobrem kulturowym”, a nie pietruszką albo odkurzaczem, i jako takie powinna być objęta szczególną ochroną, zwolniona z reguł wolnego rynku. Argumenty, że dzięki stałej cenie wydawnictwa nadwyżkę środków uzyskanych ze sprzedaży bestsellerów wydadzą na publikację tytułów bardziej ambitnych, z natury rzeczy mających mniejsze szanse na wolnym rynku, zaś księgarnie, uwolnione od wojny rabatowej z silniejszymi konkurentami, zaoferują czytelnikom bogatszą ofertę, równie łatwo poprzeć przykładami, co zbić. Co ta regulacja oznacza jednak dla odbiorców owego „dobra”? Wypowiem się nieco prowokacyjnie, ale jako namiętna czytelniczka, bez pohamowania kupująca książki w wielkich ilościach: dla mnie stała cena to po prostu oszczędność czasu. Bo się nie napinam, nie stresuję i nie szukam z obłędem w oku najtańszej oferty (a tak właśnie wyglądają moje zakupy książkowe w polskich księgarniach, siłą rzeczy głównie internetowych). Wiem, że poszukiwana książka tyle samo kosztuje w miejscowej księgarence, w kiosku na dworcu i w Amazonie.
Walka o klienta odbywa się zatem nie na płaszczyźnie cenowej, ale jakościowej. Żeby go przyciągnąć i, co najważniejsze, utrzymać, potrzeba czegoś więcej niż dziesięcioprocentowego rabatu i zalegającego na półkach okołoksiążkowego chłamu, mającego znęcić tych mniej dotkniętych książkoholizmem (w teorii). Tym bardziej, że czasy spokojnej egzystencji dla wielu księgarni pogrążonych w sytym letargu minęły wraz z nadejściem Wielkiego Złego na A, który nie tylko kusi asortymentem przyprawiającym o oczopląs, ale obiecuje (i tej obietnicy dotrzymuje) dostawę do domu następnego dnia. Gratis, ma się rozumieć. I tu malutkie księgarnie mogą konkurować już tylko urokiem osobistym, wyjątkową atmosferą lub konkretną, rzadką specjalizacją. Przykłady? Proszę bardzo. Namiętny czytelnik kryminałów i literatury sensacyjnej nigdzie nie znajdzie takiej skarbnicy powieści nowych i antykwarycznych jak w monachijskiej księgarni „Glatteis” gdzie półki uginają się od historii zbrodni brytyjskich, amerykańskich, skandynawskich, oraz – rzecz jasna – niemieckich, zbrodni najnowszych i tych z myszką, tych brutalnych, drastycznych i tych eleganckich, popełnianych w salonach, gdzie popija się herbatę z porcelany od Wegwooda. Niezdecydowanych i poszukujących na właściwe tropy naprowadza oczywiście kompetentna obsługa. A fani fantastyki? Ich siódme niebo to Berlin, dzielnica Kreuzberg, gdzie mieści się „Otherland”, najlepsza chyba księgarnia tematyczna w Niemczech (a może i w Europie), dostępna oczywiście i online. Jest tu chyba wszystko, co kiedykolwiek zostało wydane w gatunku s-f, fantasy i horroru, głównie po niemiecku, ale jest też sporo literatury anglojęzycznej, do tego filmy, literatura fantastyczna dla dzieci i młodzieży, a wszystko to z ręki znawców i miłośników, okraszone komentarzem, poradą, a nawet fachową dysputą. Cukierasami są dostępne na stronie internetowej listy „Top 100”, będące jedyną w swoim rodzaju inspiracją dla wiecznie doczytujących. A do tego dochodzą regularne imprezy dla maniaków fantastyki, spotkania z autorami, zloty, wieczory tematyczne.
To właśnie takie lokale, a właściwie pomysły na życie, tworzone i prowadzone przez ludzi z pasją dla ludzi z pasją, miejsca kultowe, z atmosferą i tym specyficznym „czymś”, dla którego się wraca, mają szansę stawić czoła gigantom. I, jak pokazują najnowsze badania, radzą sobie lepiej, niż im prorokowano.
No dobrze, ale co z tymi, których na te okładkowe ceny, choćby płacone w najsympatyczniejszej i najukochańszej księgarni, zwyczajnie nie stać? Nie ukrywajmy, nie każdy, nawet w bogatych Niemczech, może wydać na książkę 25 euro, bo tyle zwykle kosztują twardookładkowe nowości poczytnych czy prestiżowych autorów. Trzeba bowiem wiedzieć, że niemieckie wydawnictwa od dawna praktykują publikowanie dzieł „na dwie tury”. Najpierw wypuszczają edycję w twardej oprawie, solidną księgę, opatrzoną ceną od 19,90 wzwyż (bywa, że za grubsze egzemplarze trzeba zapłacić i 35 euro), przeznaczoną dla czytelnika zamożnego lub niezważającego na cenę. Po około roku, kiedy nakład dobrze się rozszedł, wychodzi edycja w miękkiej oprawie – tańsza (9-15 euro), ale i poręczniejsza, na którą czeka wielu czytelników. Cena e-booka jest od uzależniona od wersji – początkowo jest wyższa, potem, po ukazaniu się wersji kieszonkowej, nieco spada. Dla dużo czytających są to ceny, które poważnie obciążają portfel. Alternatywą są biblioteki. I jest to alternatywa dość atrakcyjna.
Weźmy choćby bibliotekę publiczną w moim czterdziestotysięcznym mieście. Dysponuje 60000 mediów (mediów, nie woluminów, bowiem wypożyczać można nie tylko książki, ale dvd, audiobooki na płytach kompaktowych, kasety audio ze słuchowiskami dla dzieci, płyty kompaktowe z muzyką, a także gry i programy komputerowe i kursy językowe na rozmaitych nośnikach), co miesiąc dochodzi około 400-500 nowych tytułów. W ciągu ostatnich dziesięciu lat liczba korzystających z biblioteki wzrosła z 2500 do 8000 czytelników. Co wypożyczają? Głównie beletrystykę, najchętniej kryminały i obyczajówki, literaturę dziecięcą, ale też współczesną światową literaturę z górnej półki, poradniki, tytuły popularnonaukowe. Dostępne są niemal wszystkie gazety codziennie i czasopisma, a także fachowe periodyki – najnowszy numer tylko na miejscu, inne można wypożyczyć do domu. Te na miejscu można przeglądać w przytulnej kawiarence. Kawa wprawdzie tylko z automatu, ale za to miękkie i wygodne krzesła i piękny widok przez panoramiczne okna. Namiętny czytelnik dostanie większość nowości – te najpopularniejsze zamawia się w kilku egzemplarzach, żeby skrócić oczekiwanie. Kto chce być pierwszy, może sobie egzemplarz zarezerwować (opłata 1 euro). Biblioteka spełnia też szczególne życzenia, a tytuły rzadkie, choć raczej naukowe, sprowadza się na zamówienie z innych, większych bibliotek. Ale to nie wszystko.
Od niedawna istnieje możliwość wypożyczania książek i czasopism w formie elektronicznej. Oferta na razie nie jest może tak szeroka, jak książek tradycyjnych (w tej chwili ok. 10000 e-booków), ale ciągle rośnie. Nie wszystkie wydawnictwa udostępniają swoje publikacje na tej platformie (wiadomo, piractwo i tutaj jest plagą), mimo to około 500 czytelników, korzystających jak do tej pory z tej formy wypożyczania (w tym ja), ma w czym wybierać. Rewelacyjna jest bogata oferta audiobooków, które można ściągać bezpośrednio na telefon, ipod lub inne urządzenie do odsłuchiwania. Media oczywiście są zabezpieczone przed piratowaniem (tzn. dostęp automatycznie wygasa po trzech tygodniach), no i można wypożyczyć naraz tylko 8 tytułów, ale to i tak spore udogodnienie.
A ile ta przyjemność kosztuje? W porównaniu z ceną książki – niewiele. Roczna karta biblioteczna kosztuje 15 euro (dzieci nie płacą nic). Limity to 15 tytułów naraz, maksymalny okres wypożyczenia to 4 tygodnie (można je dwukrotnie przedłużyć, jeśli nie ma rezerwacji na dany tytuł). Ludzie z reguły nie przetrzymują książek, bo kary są słone (1 euro za dzień i tytuł) i skutecznie poprawiają pamięć.
Wnioski? Z punktu widzenia czytelnika chyba nie jest źle. Wydaje się dużo (czasem nawet za dużo, bo przy 80 nowych tytułach miesięcznie – tylko z gatunku kryminalnego – trudno się we wszystkim zorientować). Oferta jest w miarę zadowalająca, choć osobiście martwi mnie malejąca ilość wydawanej fantastyki, która staje się gatunkiem coraz bardziej niszowym. Niemieckie wydawnictwa z reguły śpieszą się i są na bieżąco z wydawaniem czołówki światowej literatury, cieszy zwłaszcza publikowanie autorów mniej popularnych, którzy mimo mniejszych wskaźników sprzedaży nadal znajdują miejsce w ambitniejszych programach wydawniczych. Oczywiście i tutaj na półkach księgarń ląduje dużo śmiecia, literatury miałkiej, niepotrzebnej, złej, literatury wypełniającej próżnię lub kopiującej to, co się sprawdziło i dobrze sprzedało. Tak czy siak, na kondycję literatury i czytelnictwa narzeka się od lat, niezależnie od realnej kondycji branży. Czarnowidztwo stało się nieodłącznym elementem każdej dyskusji o książkach, czytelnictwie, rynku wydawniczym. Narzekają wydawnictwa, narzekają eksperci, nauczyciele, czytelnicy. I to się zapewne nie zmieni nigdy. Podobnie jak to, że prawdziwy czytelnik znajdzie swoją drogę do książki. W taki lub inny sposób.
O mnie
Agnieszka Hofmann, tłumaczka i autorka blogu Krimifantamania, specjalistka od zbrodni, tej papierowej oczywiście, która nie pogardzi też dobrą fantastyką i współczesną literaturą światową. Od lat mieszka w Niemczech, na obrzeżach podalpejskiej metropolii nazywanej przez Włochów Monaco, będącej notabene wysuniętym najbardziej na północ włoskim miastem. Zajmuje się przybliżaniem Polakom niemieckiej kultury i Niemcom polskiej, buduje mosty i tłumaczy rzeczy i zjawiska niezrozumiałe. Mama dwojga Smocząt (czyli Smoczyca), miłośniczka dobrego wina i alternatywnego jedzenia (owadów wprawdzie jeszcze nie konsumuje, ale kto wie…).
Zdjęcie pochodzi ze strony Wikipedii
Cykl robi coraz ciekawszy. No i dobór autorek (autor też jakiś będzie?) nie powiem. Górna pólka :-)
Pozdrowienia i uśmiech dla Smoczycy :-)
Wszelkie porównania są złudne, bo mówią nie tyle o czytelnictwie, co o państwie. U nas nie ma polityki kulturalnej, ze szczególnym uwzględnieniem czytelnictwa. Stara była zła (?), nowa brzmi – książka to towar jak każdy inny. Na moje zniszczono tradycję czytania, bo była taka tradycja.
Nie mówiąc o tym, że u nas dystrybutorzy i organizacje zbiorowego zarządzania prawami są ważniejsze od autorów i czytelników. Nasz rynek książki jest ciężko chory i tyle.
Przy okazji, na mnie to krzyczysz, że nie piszę a Agnieszkę to musiałeś na swojego bloga ściągnąć żeby dała głos :-P
Na razie same Panie, ale szukam nadal :)
Niezwykle ciekawa perspektywa! Kurczę, kwestia z jednolitą ceną na książki jest skomplikowana. Niemcy są przyzwyczajeni, bo jak sama piszesz mają to od XiX wieku, w Polsce prawdopodobnie spowodowałoby to spadek zainteresowania kupowaniem książek. Natomiast gdyby to połączyć ze zwiększeniem środków dla bibliotek, których oferta byłaby bardziej interesująca, promocją bibliotek jako lokalnych centrów kultury i mądrzejszym podejściem do promowania czytania w szkole (ja bym zaryzykowała ze zniesieniem listy lektur, jak w Szwecji ;) – to może? Ale, w Polsce nikt nie będzie myślał szeroko i systemowo, zmiany będą wprowadzane na chybił-trafił, i wyjdzie jak wyjdzie.
Dokładnie. Inaczej to wygląda, jak coś jest obyczajem od lat, a inaczej, jak coś chce się wprowadzić na siłę i kierując się nie do końca właściwymi przesłankami. Dlatego ja jestem na nie. Wszak polowanie na książki to sama przyjemność, a dla wygodnickich są porównywarki cen.
Wybacz Grendello, ale jakoś tego nie widzę :/
Bardzo ciekawy tekst.
Strasznie chciałbym odwiedzić Glatteis :)
otóż to!!!
Agnieszko wymiatasz! ;) Bardzo interesujący wpis.
Nie wyobrażam sobie, żeby u nas kiedykolwiek wprowadzono w bibliotekach choćby symboliczne opłaty, ale kto wie…
Nie pisałam też o czarnowidztwie, o którym wspominasz, ale jest u nas dokładnie to samo. Narzekają wszyscy, od bibliotekarzy począwszy, na wydawcach skończywszy. Nie słucham, bo uważam to wszystko za mocno przesadzone :P
Wprowadzą opłaty to wzrośnie popularność serwisów w typie chomik :/
Zgadzam się z przedmówcami. Cykl robi się coraz ciekawszy. Dziękuję Agnieszko, za tak wnikliwe przybliżenie czytelnictwa naszych sąsiadów. Czekam na kolejny odcinek.
PS Stała cena książek u nas w Polsce to jakieś nieporozumienie ;(
Zdecydowane nieporumienienie powiem nawet:(
Bardzo mi się podoba ten cykl. Niecierpliwie czekam na kolejne osoby z zagranicy…
Cieszę się, na poniedziałek już czeka Norwegia
Jak przyjemnie jest odkryć „topki” Otherlandu online. Dzięki, bo to jest bardzo interesujące zestawienie!