[Zmiana cyferki] Takie tam wspominki, część 3
No to zaczynamy. Kolejna odsłona cyklu 40 lat z książką przed wami :)
Tym razem zawitała już do nas światowość na całego. Okładki zrobiły się kolorowe, autorzy coraz bardziej różnorodni. To także moment kiedy w moim życiu pojawił się na chwilę Alistair MacLean. Nie wiem dlaczego w pewnym momencie był on w Polsce tak kosmicznie popularny. U rodziców gdzieś w meblościance jeszcze niedawno leżały wycinane z gazety jego powieści w odcinkach. Jak już byłem dostatecznie „dorosły” oczywiście sięgnąłem po wszystko co było w domu. Najbardziej znamy go z opowiastek sensacyjno szpiegowskich ja zapamiętałem jednak dwa trochę inne tytuły. Najlepszym jego kryminałem była Lalka na łańcuchu, świetna, znakomicie napisana i jak na owe czasy odkrywcza historia. Ale dla mnie najlepsza książka była jeszcze inna. To książka chyba wspomnieniowa, oparta na jego własnych przeżyciach, takie rozliczenie z przeszłością czyli HMS Ulisses. Wryła mi się w pamięć na zdecydowanie dłużej niż Tabor do Vacares i cała masa prościutkich sensacyjek jego autorstwa.
A tutaj zaczynamy prezentację tytułów, które z tego okresu zapamiętali chyba wszyscy miłośnicy książek, przede wszystkim z zakresy fantastyki. Po lewej klasyka klasyki czyli Czarnoksiężnik z Archipelagu w formie jakiej zobaczyłem go po raz pierwszy w życiu, z koszmarną okładką,ale i tak się zakochałem. To cudowna książka, Le Guin naprawdę się postarała. Pierwotna opowieść składająca się z trzech części została potem uzupełniona, ale te trzy pierwsze w koszmarnych okładkach są nadal ze mną. I nieważne, że drugi i trzeci tom został przetłumaczony dużo gorzej niż pierwszy, ważne że są. A Kane na półkach mieli chyba wszyscy, którzy lubią fantasy spod znaku miecza. Poza Conanem był to jedyny bohater tej odmiany fantasy który był dostępny no i te okładki działały bardzo na wyobraźnię każdego młodego mężczyzny :).
Manitou to pierwszy horror jaki przeczytałem. Amber wypuścił wtedy na rynek całą furę takich czytadełek. Wszystkie spod znaku Mastertona były jednakowe, ale jak to się cudnie czytało. Wydawca oczywiście dość szybko się zrehabilitował i poza tymi cudeńkami wydał też sporo Kinga, niemniej jednak u mnie Graham Masterton był pierwszy. A z Kinga najbardziej podobała mi się w tym okresie książka, która nie należy do najpopularniejszych jego autorstwa. Mam na myśli Misery, historię bez choćby krzty tajemniczości. Bez potworów, pradawnego zła, wampirów dziwnego klowna czy jeszcze czegoś innego, tylko autor i jego fanka. Napisane to jest cudownie, z prostej na pierwszy rzut oka historii King zrobił prawdziwie przerażający horror, a ekranizacja z Kathy Bates i James Caan’em jest znakomita.
Na koniec dwa tytuły również wydane przez Amber. Grom przeczytałem wielokrotnie, nie pamiętam jednak za bardzo o czym jest. Z całej fury książek Koontza które były w domu zostawiłem sobie tylko tą jedną. Mam nadzieje, że znajdę chwilę żeby do niej wrócić i przypomnieć sobie czy warta była tych wielokrotnych odwiedzin i co tak mnie w niej urzekło. A Bourna czytali wszyscy, można nawet powiedzieć, że WSZYSCY. Książka zrobiła tak wielką furorę, że znajomi ustawiali się do rodziców w kolejce żeby ja przeczytać, aż skończyło się to na tym, że jeden z nich ją najnormalniej w świecie ukradł. Bourne tak naprawdę jest dla mnie poza Czarnoksiężnikiem z Archipelagu symbolem nowego. Jego pierwsze wydanie to rok 1990, okładki stają się mniej kiczowate, a ja zaczynam dorosłe życie. Zaczynam już bardziej samodzielne wybieranie lektur i w koncu wiem co tak naprawdę jest mi bliskie w literaturze. Jeszcze siłą rozpędu przeczytam kilka sensacyjnych opowieści Ludluma i Morrela, jeszcze sięgnę po Grishama, ale już powoli wiem, że to nie dla mnie. Może nie ciągnie mnie do Borunia i Trepki, nie fascynuje mnie rodzący się w Polsce ruch fanowski i uwielbienie do Fantastyki ale to właśnie fantastyka jest tym co wyznaczyło wtedy moje czytelnicze zainteresowania na bardzo długo. Cztery lata później ukazał się w Polsce Kolor magii :)
Pierwszy mój Maclean to „Złote rendez-vous” i do dziś mam sentyment.
Ta właśnie leżało jako powieść w odcinkach :)
Misery to „najgorsza” książka Kinga bo… najbardziej prawdziwa. Książkę przeczytałem tylko raz, zaliczyłem też bardzo udaną adaptację filmową, ale już do nich nie wrócę. Lata później okazał się, że świat pełen jest psychopatów jak z tej książki Kinga, przeróżnych „fritzów” niewolących innych dla zaspokojenia swoich psychopatycznych potrzeb. Nie jest to więc jakaś bajka. Parafrazując klasyka: „autor antycypował”.
Jeśli chodzi o Mastertona to też zacząłem od Manitou i bardzo mi się spodobała (chyba jedna z lepszych jego książek). Później próbowałem innych jego dzieł, co skutecznie zniechęciło mnie do horrorów jako gatunku.
Swoją drogą prezentowane przez Ciebie pozycje to chyba obowiązkowy zestaw każdej publicznej biblioteki z tamtych czasów. Nie wiem skąd się to brało, czyżby wtedy dostawały książki za darmo?
Sam wracam ostatnio do lektur młodości, przerażające jest to, że czasami pamiętam fragmenty fabuły ale nie tytuł. Ostatni szukam polskiej książki o dzieciach chyba ze Śląska, które na samym początku „bawią się w zielonej gnojówce”. Zupełnie nie pamiętam tytułu ;-D
Misery zapamiętałem bo była najbardziej przerażająca. Pozostałe po prostu chyba były najpopularniejsze stąd ich obecność w bibliotekach.
Jakoś dzieciaki ze Śląska kojarzą mi się z „Grubym” Minkowskiego
Nie. To była „Czarna Julka” Morcinka. Google pomógł!