„Pieśń krwi” – Było warto tam być i będzie warto powrócić!
Przed Wami bardzo dobre fantasy, bez cienia wątpliwości! Mocne, intrygujące, zapadające w pamięć, a mimo to przeszło u nas jakoś tak bez większego echa. Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu GameExe i miałem jej tutaj nie wklejać, ale chyba nie mam wyjścia – „Pieśń krwi” nie może pozostać książką niezauważoną :) Czytajcie i przekonajcie się, że warto, bo to kawał solidnej rozrywkowej literatury, bez mydlenia oczu i dróg na skróty. Pierwsza część trylogii, która dużo zwojuje!
Wieści o Anthonym Ryanie szybko dotarły do świadomości miłośników fantasy na całym świecie. Debiutant, który po wydaniu książki własnym sumptem zyskał uwielbienie rzeszy czytelników, a następnie podpisał z olbrzymim wydawnictwem kontrakt na całą trylogię, nie może zginąć bez echa. Długo wyczekiwana „Pieśń krwi” wreszcie dotarła do Polski – jeszcze ciepła, wciąż owiana tajemnicą i ciesząca się dobrą sławą. Bo nawet jeśli bohatera możemy nazwać wybrańcem, a schemat wybrańca zdążył nam się przez lata znudzić, to ścieżki, jakimi podąża Ryan, na nowo wyrwą ze świata, w którym żyjemy, i przedstawią nowe, wspaniałe krainy – miejsca fantastycznej, epickiej przygody, zdolnej pochłonąć swą siłą żądnych wielkich wojaży sympatyków słowa.
Życie Vaelina Al Sorny zdeterminowało wydarzenie, które na zawsze będzie mu ciążyć we wspomnieniach: ojciec porzucający go przed olbrzymim gmachem, zostawiający dziesięcioletniego syna między murami Szóstego Zakonu – instytucji broniącej Wiary Północnego Królestwa zbroją i orężem. Młodzieniec ma wyrosnąć na wielkiego wojownika; odtąd jego rodziną będą Mistrzowie zakonu i pozostali bracia. Przyszłość Al Sorny to sława rycerza o wielu imionach, poznajemy go bowiem jako Zabójcę Nadziei, eskortowanego ku śmierci na mocy Edyktu Cesarskiego. Bohatera pilnuje Lord Verniers, sporządzając ze słów Vaelina raport o jego przeszłości. Obszerne retrospekcje przenoszą nas więc lata wstecz, gdy zagubiony chłopczyk przechodził przez żelazną bramę Zakonu, aby spełnić pieśń przeznaczenia…
Powieść od pierwszych stron sprawia, że teleportujemy się do innego świata i zapominamy o tym, iż musimy odrobić lekcje, że pora na kolację, że jest już druga w nocy, a rano trzeba wstać. To efekt tego, że bezustanne podążanie za wydarzeniami traktujemy jako niezaprzeczalną konieczność – w końcu nie można przerywać lektury, gdy przed nami taki kawał opowieści! Ogromna część „Pieśni krwi” jest relacją z edukacji w zakonie i procesu wychowania młodych postaci na przyszłych obrońców Wiary. Lubimy takie motywy, gdy kolejny rozdział może przynieść następną próbę przetrwania, kiedy zjawienie się nowego, srogiego nauczyciela zwiastuje ważną misję. Życie zakonne toczy się od jednego sprawdzianu do drugiego, ale między nimi obfituje też w znakomicie rozpisane więzi braci, o których charaktery autor zadbał do tego stopnia, by każdy z nich intrygował, ciekawił, wyróżniał się z otoczenia, skrywał tajemnicę. Oczywiście na pierwszy plan wysuwa się Vaelin Al Sorna, lecz pozostali członkowie grupy (kilku chłopców o różnych historiach i sprawnościach) nie są na szczęście tylko marionetkami zapełniającymi świat powieści. Główny bohater jest wyjątkowy, ale Ryan nie wykreował go na niepokonanego, nieomylnego herosa; często to jego koledzy okazują się w czymś lepsi i podejmują słuszniejsze decyzje. Takie rozwiązanie czyni świat „Pieśni krwi” wiarygodniejszym.
Na naszych bohaterów czekają niebezpieczne próby, które mogą im przynieść nawet śmierć – zamiast kartkówek, odpowiedzi i egzaminów wysyłani są na tydzień do lasu Ulrish, w którym muszą samotnie stawić czoła niebezpieczeństwom dziczy, przechodzą test biegu i łucznictwa, walki mieczem oraz wiedzy o historii zakonu, wreszcie rzucani są przed oblicze kryminalistów, których muszą zabić lub sami zginąć z ich rąk. Na kartach powieści przebijają się zabawne scenki, wieczne docinki i sprzeczki między braćmi – humor słowny i sytuacyjny – co nieco rozluźnia poważny ton opowieści. Mimo tematyki kojarzonej być może z literaturą młodzieżową, „Pieśń krwi” bez zbędnego wysiłku daje znać, że to nie soft-przygoda, ale epickie fantasy z prawdziwego zdarzenia. Każdy element fabuły współgra z pozostałymi, a konstrukcja wydarzeń zachowuje przyjemny balans, który niweluje efekt znudzenia czy przesytu. Chwilami tylko trudno uwierzyć, że bohaterowie w pierwszych latach pobytu w zakonie to wciąż dzieci…
Tym, czym literatura fantastyczna powinna zachwycać, jest świat, uniwersum – podstawa dla wielkich przygód. Anthony Ryan wzorowo opracował swoją krainę i, mimo prostych założeń oraz ograniczonej rozległości, uczynił ją bardzo interesującą dla czytelnika. W dialogach pojawia się kilka ludów wraz z przypisanymi im terenami, wielkie lasy przecinają drogi, a niezbadane góry majaczą gdzieś na horyzoncie. Mamy mnogość wierzeń, które staną się kolebką niejednej intrygi oraz mnóstwo wyjątkowych punktów na mapie, oczekujących wizyty Al Sorny. Warto zaznaczyć, że w toku fabuły ujawniają się też stare wojny między kontynentami, plemiona podzielone sprzecznością interesów, wielcy wodzowie przywoływani we wspomnieniach. Cieszy rzetelność w budowaniu świata – możemy go odkrywać wszerz i w głąb. Autor nie bez powodu zalewa czytelników nazwami regionów i charakterystyką ludów, chcąc uruchomić w nas wir skojarzeń i odruch automatycznego wracania do mapy bądź notowania co ciekawszych faktów z historii Północnego Królestwa (choć skoro „Kruczy cień” ma być „tylko” trylogią, to perfekcyjna znajomość tła wydarzeń nie jest koniecznością, a miłym dodatkiem). Wydaje się, że każda przygoda, nieoczekiwane wydarzenie lub przypadkowe spotkanie z kimś obcym Vaelinowi ma znaczenie dla powieści. Chce się pamiętać o postaciach pobocznych, bo mogą jeszcze wrócić – w swej cielesności bądź rozmowach przywołujących jego sylwetkę.
Szybko zaczynamy rozumieć, że nad światem „Pieśni krwi” wisi jakiś konflikt, a mgliste przyczynki ku dysharmonii w polityce docierają do świadomości zakonników i braci. Wciąż przewija się temat Ciemności – Ryanowskiej magii – która nie pozostanie wiecznie w ukryciu. Widoczny jest też rozwój Al Sorny, zmiana jego charakteru i motywacji, zwłaszcza gdy etap zakonny się kończy i opowieść wyrusza na głębsze wody. A gdy przychodzi wielka batalia… lekcje dawnych mistrzów powracają, dudnią w uszach bohaterów, zstępują na pole bitwy, czyniąc z niego pobojowisko zimnych trucheł – wtedy też emocje czytelnika wzmagają swoją pieśń i czujemy niezwykłą spójność wizji autora, jakby przemyślał i przeanalizował na kilka sposobów każdy jej drobny element. Mówi się, że dobra literatura to taka, której zakończenie bije na głowę początkowe rozdziały – cóż, pierwszy tom ustępuje po sztormie emocjonujących scen, a mimo to nie ucina niczyich losów. „Pieśń krwi” mogłaby stanowić kompletną całość, choć nie rozstrzyga najwyższych dylematów stojących na razie ponad opowieścią.
I tylko jedno nie pozwala mi zasnąć w spokoju: wydanie! Muszę stwierdzić, że efekty pracy ekipy odpowiedzialnej za polską wersję książki mocno skrzywdziły autora. W powieści notorycznie będziecie się potykać o literówki, których na pierwszych stu stronach naliczyłem kilkanaście, a im dalej w las, tym mniej uważnie redakcja podchodziła do tekstu. Korektor, jeśli takowy był, sam sobie rozumiał zasady interpunkcji, przez co regularnie krzywiłem się podczas czytania (co na szczęście dotknie tylko purystów językowych), natomiast myśli bohaterów raz były pisane kursywą, a raz nie, utrudniając zidentyfikowanie poszczególnych głosów. Co więcej, w jakiś dziwny sposób złożono tekst, skoro rozpoczęcie dialogu nie wymagało przeniesienia kwestii do następnego wersu i poprzedzenia jej półpauzą, lecz nagminnie pierwsza wypowiedź postaci pojawiała się tuż obok warstwy narracyjnej, co mocno zaburzało odczytanie całości. Zabrakło ostatecznego szlifu – czasu, pieniędzy, chęci? – i dosłownie jednego gruntownego sprawdzenia, aby dziesiątki literówek nie zadręczyły czytelnika. Żółta kartka dla Papierowego Księżyca, tak się nie robi.
„Pieśń krwi” oferuje wszystko, czego możemy żądać od pierwszego tomu trylogii fantasy. Ma ten wyjątkowy pierwiastek, który zatrzymuje w głowie obrazy z powieści i pielęgnuje je tak długo, aż powrócą w wyczekiwanej kontynuacji. Czyta się szybko, z zainteresowaniem i zaangażowaniem, mocniejsze fragmenty podnoszą ciśnienie, a powodzenie jakiejś misji wywołuje autentyczny uśmiech na twarzy. Gdy po ostatnich słowach Ryana patrzy się wstecz na całą przygodę, przez myśli przepływa kilka słów melodyjnej pieśni – było warto tam być i będzie warto powrócić.
Tekst jest oficjalną recenzją dla portalu Game Exe
Zachęcam do przeczytania pełnej opinii na stronie!
Podsumowanie:
Tytuł: Pieśń krwi
Autor: Anthony Ryan
Wydawca: Papierowy Księżyc 2014
Moja ocena: 8/10
Oj, zachęcasz do lektury :)
Martwi mnie tylko jakość wydania, wydawnictwa wypuszczają coraz więcej książek z literówkami, bez korekty, ze słabym tłumaczeniem..
Papierowy Księżyc jest niewielkim wydawnictwem, premiera tej książki (i innych też) była przesuwana, więc zapewne któryś z korektorów musiał pracować w biegu – spekuluję, nie usprawiedliwiam, bo fakt faktem, tak niedopracowane książki nie powinny trafiać na rynek. Ja się jakoś do tego przyzwyczaiłem, choć każda kolejna literówka zwracała moją uwagę, a jedna z zasad zapisywania dialogów nie pozwoliła wyjść ze zdumienia… :)
Opowieść świetna, więc mimo wszystko warto sięgnąć.
Czytałam to niedawno po niemiecku – akurat Niemcy dopieścili swoje wydanie w każdym szczególe: piękna twarda oprawa, bardzo dobry tłumacz, edytorska wysoka półka. Chyba było o niej trochę głośniej niż w Polsce… Ja po rewelacyjnych pierwszych recenzjach nastawiłam się na niewiadomoco i po skończeniu odczułam lekkie rozczarowanie, ale z perspektywy czasu zaczynam się skłaniać ku przekonaniu, że to jest całkiem niezła opowieść. Czekam w każdym razie na kontynuację :-)
Ja również nie opuszczę kontynuacji, jeśli oczywiście zagości u nas po raczej niewielkim odzewie ze strony czytelników pierwszego tomu (to ponoć wielki hit na całym świecie, wystarczy spojrzeć na ilość głosów na goodreads) ;)
Sam spodziewałem się solidnej powieści i taką dostałem – to naprawdę ciekawa i wciągająca historia, która dostarcza wiele radości. Oczywiście nic z serii „niewiadomoco”, ale jak na współczesne fantasy z okresu ostatnich kilku lat – chyba czołówka :)
Nie słyszałam o tym tytule, widać, że warto go zapamiętać.
Miał u nas niewielką promocję, według mnie niesłusznie. Oczywiście, że warto pamiętać ;)
Bardzo zachęcająca opinia :) ale mi po głowie coraz częściej chodzi myśl, że dopóki czytelnik będzie niedbale wydane książki kupować, dopóty wydawnictwa będą je tak wydawać. A to się po prostu nie powinno opłacać.
To prawda, ale zazwyczaj trudno zauważyć to na pierwszy rzut oka, idąc do sklepu i wertując daną książkę. W rozpoznaniu powinny pomagać recenzje, ale przejrzałem kilka internetowych opinii i żadna – oprócz mojej – nie mówiła słowa o błędach w wydaniu; może po prostu ludzi to nie obchodzi, dopóki korektor nie zostawi okrutnych byków ortograficznych, które do nich trafią :)
Dlatego właśnie cieszę się, że o tym wspominasz. Dokładnie, bardzo trudno jest wychwycić coś przeglądając książkę w księgarni, a ja po prostu chciałabym mieć zaufanie do wydawcy, że zrobił wszystko to, co powinien zrobić, żeby zaoferować mi książkę spełniającą pewien standard. Kurczę, często kupuję książki po angielsku i naprawdę bardzo rzadko zdarzają się jakieś poważniejsze niedociągnięcia.