Trudno mierzyć się recenzentowi z historią, którą niemal każdy zna. Jeszcze trudniej, gdy opowieść nie podejmuje łatwego tematu i jej samej zdarza się błądzić po obranej konwencji. Recenzent zaś musi nakreślić odbiorcy punkt zaczepienia, głównego bohatera i problematykę. Nic dziwnego, że trafia na barierę w postaci fenomenalnego filmu widzianego wcześniej. Filmu-wrażenia, którego klasą są nieziemsko klimatyczne pojedyncze sceny. I one, jak kolejne wagony pędzącego pociągu, przemykają przed oczami podczas lektury. A tu trzeba się od nich odciąć i przyjąć za wartość to, co autor maluje wyłącznie słowem.
Mimo to spróbuję…
Rzecz dzieje się w Szanghaju, w roku 1941. Trwa wojna japońsko-chińska. Jedenastoletni chłopiec z bogatej brytyjskiej rodziny – Jim Graham – zostaje oddzielony od rodziców i trafia najpierw do ośrodka odosobnienia, a następnie obozu dla internowanych. Jego beztroskie dzieciństwo zostaje przerwane w momencie ataku na Pearl Harbor. Jeszcze w przeddzień nalotu Jim przygotowywał się do świątecznej maskarady, a teraz tkwi w centrum piekła, świecie o innej moralności, będącej jak uderzenie ciężkim obuchem. Chłopak interesuje się lotnictwem, głównie japońskim, przez co zyskuje możliwość obserwowania przedmiotu swojej pasji na żywo. Pytanie tylko, za jaką cenę?
Już przy pierwszych stronach książka podsuwa dwubiegunowe wrażenie: początkowo za zaletę wziąłem spojrzenie na opowiedzianą historię, a więc świat widziany oczami dorastającego chłopca. Mniej optymistycznym akcentem okazał się sposób narracji – trzecioosobowy, co od razu sugeruje skromniejsze zaangażowanie emocjonalne w zdarzenia. Sądzę, że takim zabiegiem zmarnowano dramatyczny potencjał fabuły i konsekwencją tej decyzji jest pewna beznamiętność opisów oraz przesadna ich ilość. W spojrzeniu pierwszoosobowym część takich fragmentów byłaby zastąpiona monologiem wewnętrznym bohatera. Warto dodać, że to powieść autobiograficzna, a Jim jest nikim innym jak J. G. Ballardem. Dobrze, że zarysowano sytuację na frontach II wojny światowej, że autor ma dużą wiedzę i wprowadza ją w przystępny sposób. Dobrze wreszcie, że realizacja opowieści nie trąci pretensjonalnością i nie wpisuje się w nurt przekazów w jakimś stopniu martyrologicznych. Przeszkadzało mi natomiast delikatne spłycenie warstwy emocjonalnej poprzez pokazanie otoczenia i zdarzeń samych w sobie, nie zaś dzięki przemyśleniom bohatera. Jego sytuacja nas boli, pojawia się współczucie, jednak sami musimy się o nie zatroszczyć. To czytelnik stara się wykreować świat obozu w uderzający sposób, nie autor. W pewnym momencie Ballard przestał dbać o odbiorcę i zapewniać mu wrażenia, jakich ten oczekiwał. Po raz kolejny mam dylemat, czy to na pewno minus „Imperium Słońca”. Może właśnie tym sposobem autor oderwał się od tego, na co cierpi znaczna większość powieści wojennych – przesytu dramatyzmem?
„Imperium słońca” to losy nastolatka wrzuconego bez reszty do krainy opartej na samodzielności. Jim początkowo czuje pustkę i nie wie, co z sobą zrobić, ale z biegiem czasu zawiązuje pierwsze znajomości. Poznaje w ośrodku odosobnienia mieszczącym się w starym kinie marynarza-rzezimieszka, który chce go sprzedać. Rozdzielają się, ale obóz znów ich ku sobie popycha. Jest też lekarz, ciche małżeństwo, z którym Jim dzieli pomieszczenie, dwójka osieroconych dzieci i wiele innych sylwetek różnych narodowości. Pojawiają się tak szybko, jak szybko znikają, jedynie Jim stale tętni trudnym do wytłumaczenia entuzjazmem. Fascynują go kamikaze, a wojnę traktuje jak przygodę, gdy dookoła panuje bierność. Jest dla niego szkołą życia, jedyną posiadaną rzeczywistością – nieważne, jak bardzo zniekształconą. Pewna postać wypowiada słowa: Jim, jesteś prawdziwym dzieckiem wojny. To smutne, gdy widzimy obraz utraconego dzieciństwa i szkicuje się przed nami osobowość chłopca, który zapomniał twarzy rodziców. Jim musi żyć w świecie dorosłych, brutalnym i bezkompromisowym, martwiąc się o każde pożywienie i będąc zdanym tylko na siebie. Bywa, że powraca do czasu młodzieńczej sielanki, ale to rzadkie momenty. Jednocześnie Jim jako jedyny podtrzymuje cały obóz na duchu i troszczy się o każdego więźnia. To niecodzienne, lecz potrafi znaleźć w wojnie coś zabawnego. Tym właśnie Ballard różni się od Borowskiego, Sołżenicyna, Herlinga-Grudzińskiego i im podobnych, tutaj jest nieco inaczej, obozy są może bardziej… swojskie? Ludzie umierają tak samo, również są izolowani od bliskich i cierpią, jednak „Imperium Słońca” to historia utrzymana w odmiennym tonie. Chyba byłbym skłonny stwierdzić, że w tonie amerykańskim.
Recenzja wyszła chaotyczna i emocjonalna, być może podświadomie chciałem nadrobić nie do końca zrealizowany potencjał fabuły. Czytało się w porządku, choć chwilami przydługie opisy nużyły, a spotykaną na każdym kroku szczegółowość wolałbym zamienić na większą troskę o czytelnika. Językowo Ballard spełnił moje oczekiwania i swoim plastycznym stylem zachęcił do kontynuowania przygody z jego twórczością. Mawia się, że człowiek może się wyrwać obozu, ale nigdy nie wyrwiesz obozu z człowieka. Czytałem opinie, że chcąc poznać pozostałe dzieła autora, warto zacząć od „Imperium Słońca”, bo echa opisanych tutaj wydarzeń odzywają się przez całą twórczość Ballarda i stanowią jego portret psychologiczny. Niniejszym więc osiągnąłem stopień umożliwiający dalsze etapy poznania. Muszę przyznać, że całkiem mi z tym dobrze!
Podsumowanie:
Tytuł: Imperium Słońca
Autor: J. G. Ballard
Wydawca: Książnica
Moja ocena: 7/10
Stoi to u mnie na przysłowiowej zakurzonej półce i ciągle nie mogę się zabrać. Jedno dobre że specjalnie dla książki nie oglądałem filmu.
To duży komfort jeśli chodzi o ten tytuł, bo większość osób zapewne najpierw sięgnęła po Spielberga. Ja na przykład widziałem kilkakrotnie, po raz pierwszy dawno temu, gdy nie byłem jeszcze świadomy istnienia książki. Niemniej zazdroszczę, bo tak jak ty miałem z „Ojcem chrzestnym” oraz „Lotem nad kukułczym gniazdem” i to była świetna kolejność.
Choć przyznam, że filmowe „Imperium Słońca” zrobiło na mnie większe wrażenie.
Muszę kiedyś przeczytać.
Jeśli tylko cenisz sobie takie opowieści i realia – polecam :)