[Z zakurzonej półki] Najczarniejszy z czarnych… kryminałów!
Detektyw odwiedza posiadłość obrzydliwie bogatego generała, nierozstającego się na emeryturze z wózkiem inwalidzkim. Plastyczny opis miejsca akcji zaskakuje błyskotliwymi spostrzeżeniami. Mężczyzna spotyka napaloną damulkę i rzuca frazami podszytymi cynicznym żartem, który wypełnia pomieszczenie jak gęste, wilgotne i parne powietrze. Na razie nie pada, jest dzień, a detektyw nie sięga jeszcze po papierosa. Wystarczy trzystronicowy podrozdział, by ich rozpoznać: Raymond Chandler i Philip Marlowe – nierozerwalne ciało dowodzące czarnego kryminału.
Nie trzeba długo czekać, by z nieba runął ulewny deszcz, nastała noc, akcja przeniosła się w ponure miejsce omijane przez ułożonych ludzi, detektyw kopcił i popijał co chwilę, a na horyzoncie pojawiła się uwodzicielska femme fatale, która bynajmniej nie potrzebuje przewodnika do obracania się w półświatku. Marlowe natomiast dostaje zlecenie, by rozwiązać problem szantaży kierowanych w stronę generała Sternwooda. Czytelnicy znający choć trochę pulpę i nurt noir (a nawet i sam kryminał w dowolnej postaci…) nie będą zaskoczeni tym, że na groźbach się nie skończy, a Chandler z wyczuciem wprowadzi ich w coraz mroczniejsze scenerie z częstotliwością zagrożenia większą niż w niejednej sensacji. „Głęboki sen” to bowiem kryminał z gatunku tych, gdzie w miejsce dedukcji otrzymujemy kilka skrywanych kłamstw w jednym pokoju, ubranych w ludzką skórę i mierzących do siebie z rewolwerów. Nawet jeśli ta symbolika trąci nadinterpretacją, idealnie oddaje atmosferę czarnego kryminału w wydaniu jednego z jego ojców.
Ale do rzeczy: Philip Marlowe szybko rozpoczyna swoje śledztwo, częstując sarkastycznymi odzywkami, osławionymi już chandleryzmami, niemal każdą z napotkanych osób. Ponieważ zaś czarny kryminał to nie bajka, większości z nich po prostu się należy. Na tok powieści przypada wiele charakterystycznych motywów: dwie córeczki generała nie prowadzą się najlepiej, niedawno znikł mąż jednej z nich – przemytnik alkoholu – którego nazwisko z jakichś powodów stale wraca do Marlowe’a, akcja nie omija królestwa hazardu, a pewne ścieżki śledztwa prowadzą do ukrytej pod przykrywką działalności antykwarycznej branży porno. Nie trzeba też długo czekać na morderstwo, a po nim na kolejnego trupa, który utwierdza w przekonaniu, że Marlowe nie zakończy sprawy wyrównaniem rachunku z szantażystą. Świat „Głębokiego snu” jest brutalny i niepewny, a im bardziej taki jest, tym lepiej w jego centrum czuje się czytelnik.
Pierwszej powieści Chandlera bliżej chwilami do sensacji. Miłośnicy analitycznego myślenia i powolnego przeszukiwania miejsc zbrodni nie będą piać z zachwytu. Jeśli ktoś umiera, to zazwyczaj zły jegomość, o którym szybko się zapomina i idzie za ciosem. Rację mają natomiast ci, którzy wygłaszają, że „Głęboki sen” bez Marlowe’a straciłby bardzo wiele. Spotkałem się z opiniami, że po kilku latach od lektury w pamięci zostaje jedynie postać detektywa, jego charakter, metody i słowa. To, jak Marlowe pogrywa ze swoimi rozmówcami, samoistnie wypycha triumfalny uśmiech na usta. „Dobra robota, detektywie” – chce się powiedzieć pod nosem. Facet w czarnym garniturze i kapeluszu mąci, dopytuje, podszywa się, prowadzi słowne gierki i zapędza podejrzanych w kozi róg. Wszystko dzięki charyzmie oraz niezwykłej inteligencji zimnokrwistego cynika. Czarny kryminał to też (nie)stety schematy. Po półstronicowym opisie pokoju następuje rozmowa, przed którą Marlowe wyjmuje fajkę, ściąga kapelusz i idealnie wchodzi w swoją rolę. Musi też przynajmniej raz na kartach powieści dostać po głowie i co najmniej kilka być w prawdziwym niebezpieczeństwie. Porównajcie z takim Poirotem i zobaczcie, jak detektyw detektywowi nierówny ;)
„Głęboki sen” to czarno-biały obraz Los Angeles, które nigdy nie zasypia. Akcja powieści rozrasta się niekontrolowanie, przez co w połowie historii przeskakujemy z jednego głównego wątku na drugi. Świadczy to o tym, że kryminalna intryga rozwija się naturalnie i mimo schematów oferuje naprawdę wciągającą i angażującą rozrywkę na poziomie, jaki powinna prezentować klasyka. „Głęboki sen” to nie kryminał na odreagowanie, polecany w ramach lżejszej lektury. Tu czytelnik nie odgaduje tożsamości mordercy, ale z satysfakcją podąża za poczynaniami niestudzonego detektywa. Tu trzeba uważać, pamiętać i śledzić, powoli i z rozmysłem, pamiętając nazwiska pojawiających się rzezimieszków. Tylko wtedy uda się wycisnąć najwyborniejsze soki z chandlerowskich owoców, a kompot z nich iście królewski!
A na deser polecam adaptację w reżyserii Howarda Hawksa pt. „Wielki sen”. Czołówka filmu-noir i bezbłędny Bogart w skórze Marlowe’a.
Podsumowanie:
Tytuł: Głęboki sen
Autor: Raymond Chandler
Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie 2009 (premiera: 1939)
Moja ocena: 7+10
Oczywiście wiesz, że każdy fan Dashiella Hammeta pewnie się czai na Ciebie w ciemnych zaułkach coby Ci wytłumaczyć, kto był pierwszy i lepszy?
Nie wchodząc w te zawiłości wspaniałej epoki noir w kryminale, to powiem – tak Marlowe to jest ktoś!
…a przede wszystkim Humphrey Bogart to jest KTOŚ dla filmów noir. Myślę, że on łączy fanów Chandlera i Hammeta, bo jak do Wielkiego snu dołożymy Sokoła Maltańskiego to mamy kwintesencję amerykańskiego filmu noir lat czterdziestych.
Ależ tak, dlatego też w celu zachowania bezpieczeństwa nazwałem Chandlera zaledwie jednym z ojców. Przemilczałem informację o pierwszeństwie Pana Hammeta, bo niedługo ukontentuję go własnym miejscem na mojej zakurzonej półce. A ciemnych zaułków od dzisiaj w razie czego i tak unikam :)
Film jeszcze bardziej uszlachetnił czarny kryminał, syntetyzując to co w nim najlepsze w noir. A Bogart mógłby dla mnie mieć wyłączność w graniu głównych ról w tym nurcie, jako detektyw-cynik jest bezbłędny.
Właśnie odkurzam Hammeta;) Szczerze mówiąc, nie wytrzymuje chyba porównania. O wiele lepiej wypada w adaptacjach, czego dowodem finałowa scena „Sokoła maltańskiego”, o wiele lepsza niż książkowa.
A „Big sleep” jakoś nigdy mi się nie podobał, czy to na papierze czy celuidzie.
„Sokół maltański” to już niemal świętość, tak książkowa, jak i filmowa. Właściwie na razie nie czytałem od Hammeta niczego innego, ale skoro ostatnio powtórzyłem seans „Sokoła…”, to wrócę też do przeczytanego lata temu oryginału i naskrobię co nieco na [Zakurzoną]. Dopiero później rozejrzę się za czymś innym Hammeta, żeby mieć porównanie poziomów.
A u mnie z „Big sleep” (lepiej podawać oryginalny tytuł, bo można się pomylić, gdzie ten sen był wielki, a gdzie głęboki…) jest wręcz przeciwnie, choć przyznam, że film był minimalnie zbyt chaotyczny i bez znajomości książki można nie zrozumieć pewnych wątków. Ważne jednak, że perfekcyjnego klimatu noir nie trzeba ogarniać rozumem – to się czuje :)
Mnie się jakoś zawsze bardziej Chandler niż Hammett podobał. Nie wiem, z czego to wynika, podejrzewam, że z dziecięcego zauroczenia, po pierwszy kryminał Chandlera sięgnęłam, jak miałam jakieś 10-11 lat ;)
Hm, Chandler w tak młodym wieku to musiało być coś! ; )
No, z pewnością nie wszystko zrozumiałam.
[…] Wielki sen – TUTAJ pisałem o książce, a tego samego wieczoru, gdy skończyłem lekturę, włączyłem film. […]
[…] Tramwaj nr 4 […]