[Z zakurzonej półki] „Książę przypływów” – Przypływy i odpływy bólu
Lata temu, u progu dorosłości, Savannah Wingo opuściła bagnistą krainę dzieciństwa, podmokłą wyspę Karoliny Południowej nad Colleton River, by szukać szczęścia w Nowym Jorku. Mimo upływu czasu nie pozbyła się traum młodości, które zabrała ze sobą. Żył w niej dom rodziny Wingo i rodził demony przychodzące pod osłoną nocy, najgorsze zwidy, personifikacje cierpienia i bólu, czyniąc ją znaną nowojorską poetką i popychając do prób samobójczych. Tom Wingo, jej brat bliźniak, po ostatniej takiej próbie przyjeżdża Savannah na ratunek. Aby przywrócić ją do normalności, będzie czytał w jej poezji i w ich wspólnej przeszłości, powoli odsłaniając grozę dorastania w Colleton jego, siostry i starszego brata, Luke’a, przed dr Susan Lowenstein, która obiecała pomóc Savannah. Reszta to bogate, smutne wspomnienia.
Jesteśmy rodziną skwapliwie ukrywającą sekrety, a każdy z nich niemal nas zabija. (s. 113)
Opowiadanie historii jest sztuką inkrustowania życia słowem, a Pat Conroy robi to piekielnie dobrze. Książę przypływów to książka tak amerykańska i tak przewrotna, że na jej potrzeby te przymiotniki powinny stopić się w jeden. Akcja przeskakuje między latami 80. w Nowym Jorku a pieśnią przeszłości sięgającą nawet drugiej wojny światowej, przyjmując perspektywę Toma Wingo, w którego ustach teraźniejszość to inteligentna szarpanina słowna nauczyciela literatury i trenera footballu, a dawność – baśń z odległego Południa, jednocześnie brutalnie realna i urzekająco iluzoryczna, przepełniona zarówno urokliwymi chwilami z innego świata, jak i oczekiwaniem na kolejny atak ojca, następną kłamliwą intrygę matki. Conroyowi udało się osiągnąć coś bardzo rzadkiego: podzieliwszy opowieść na dwa czasy, oba skonstruował tak, że żaden nie jest tym wertowanym szybciej, czytanym mniej uważnie w oczekiwaniu na drugi. Nowy Jork kusi rozwojem znajomości Toma i Susan, ich rozmowami (do których jeszcze wrócę) i obfitą obyczajową otoczką, a retrospekcje z Colleton popychają główną oś fabuły do przodu, ustawiając obok siebie najlepsze i najgorsze wspomnienia – ironicznie i przewrotnie. I tak jak one nie mogą zostać rozdzielone, tak te dwie rzeczywistości po obu stronach granicy lat są całością.
Spróbuję wysadzić tamy pamięci, opiszę powódź zalewającą suche w wyobraźni ulice jedynego miasta, jakie pokochałem. (s. 115)
Ani trochę nie są przesadą słowa, które biją z okładki – to „prawdziwie epicka historia”. Conroy stworzył nieprzebrane tło postaci wkraczających w życie rodzeństwa i wydarzeń, istotnych i pozostawionych na poboczu, które wypalają rany w umysłach bohaterów lub są momentami najpiękniejszej zadumy, jaką można zostać obdarzonym za życia. Ważne jest, że wszystkie te anegdoty mają prowadzić do odkrycia sposobu terapii Savannah, lecz są opowieścią Toma zwierzającego się też z własnych urazów przeszłości, które rozszarpały jego psychikę. Tutaj eskalacja wielokrotnie wyskakuje poza skalę: pojawią się martwe dzieci w zamrażalniku, będzie zbrojna walka z systemem, najpiękniejszy dzień w życiu Toma Wingo związany z akcją ocalenia białego morświna i wiele, wiele innych. Będzie rodzinna tajemnica skrywana przez lata – „zbrodnia przeciw snowi i pamięci” – która zostanie wypowiedziana bardzo blisko zwieńczenia książki w towarzystwie innych słów Toma, słów mówiących o tym, że to tak naprawdę tylko rozgrzewka.
Kiedy wychodziłem z jej sypialni, mniej już we mnie było dziecka. (s. 201)
W tym miejscu przychodzą mi do głowy pewne wady książki, które części czytelnikom mogą przeszkadzać: Książę przypływów to pisanie brawurowe, niemal serialowe w swoim nastawieniu na cliffhangery, do tego hollywoodzkie i często przerysowane (jest tu składanie na twarzach bohaterów najsilniejszych ciosów, jeszcze zanim Małe życie doprowadziło taki zabieg do granic absurdu), choć ten element podciągam pod konwencję, która lubi korzystać z elementów dziwnych, niecodziennych, jak w Krainie wód, Świecie według Garpa czy Oceanie na końcu drogi (jednak bez jasnego skierowania ku fantastyce). Rzeczą, która może uwierać najbardziej, jest prostota konstrukcji charakterów – postaci określone raz przez swoje czyny już takie pozostają, ewoluują bardzo nieznacznie, przypisuje się im bagaż cech i zachowań, z których mogą korzystać, i nie daje się miejsca do manewru. Ten mankament można jednak wybronić: to opowieść oparta na niedoskonałej pamięci, na pamięci, która obejmując taką wielość wspomnień, musi operować schematem, modyfikować zdarzenia, aby konkretne osoby odgrywały w niej konkretne role.
Bez was jest mi źle. I świat jest zły. (s. 569)
Sęk w tym, że cała racjonalność tej recenzji rozpada się na kawałki w zderzeniu z największym atutem Księcia przypływów – emocjonalnością, jaką z sobą niesie, zdeponowaną w poetyckości języka, dialogach, temacie i fabule, która prowadzi czytelnika od nerwowego zaciskania zębów do największych wzruszeń nad losem bohaterów. Conroy w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego pisze magicznie, rozwija się w pięknych opisach przyrody i nie szczędzi mocnego, obrazowego języka w miejscach, gdzie do głosu dochodzi brutalność. Czytelniczo ta książka to prawdziwa uczta (wprost do cytowania w wakacyjnych dumaniach Secrusa!), co potwierdzają też dialogi, gęste przepychanki słowne bez luki na choćby mały błąd – sarkastyczne, błyskotliwe, miotające coraz to lepszymi puentami, w których Tom Wingo, człowiek z Południa, jest prawdziwym mistrzem. Tę delikatność poezji i tę zadziorność prozy o traumatycznym dramacie rodzinnym pokochałem w Conroyu, tę ironię dokopywania się do najgorszego, wyniszczającego wydarzenia na wyspie, ruchu odwrotnego względem ucieczki, jaką od przeszłości powzięli bohaterowie. A to wszystko na tle historii Ameryki, jej przełomowych momentów, które Amerykanie z lubością przywołują, gdy tylko chwytają za pióro.
Księżyc zaczął teraz szybko wspinać się po niebie, niczym ptak wzbijający się nad wodę, drzewa, wyspy: złoty, żółty, bladożółty, bladosrebrny, jaskrawosrebrny, aż wreszcie osiągający odcień trudny do nazwania, a właściwy jedynie nocom Południa. (s. 14)
Dramaty rodzinne i widma przeszłości – nie brakuje takich historii w literaturze, ale Pat Conroy przebija większość z nich wyjaskrawieniem i odwagą, akcentowaniem miejsc, których nikt inny nie akcentuje. Warto tę monumentalną, przepełnioną tematami, szarżującą powieść przeczytać – dla dziewiątego rozdziału, który przyprawił mnie o przyspieszone bicie serca, dla portretu siostrzanej i braterskiej miłości, dla zapachu rozlewisk Colleton i smaku krewetek. I dla potęgi słów Conroya, która w Księciu przypływów usuwa w cień wszystko, co w nim niedoskonałe.
Podsumowanie:
Tytuł: Książę przypływów
Autor: Pat Conroy
Tłumaczenie: Jerzy Łoziński
Wydawca: Zysk i S-ka 2000 (premiera: 1986)
Moja ocena: 9-/10
Ale super! Czytałam tę książkę sto lat temu (a kilkanaście przynajmniej), kiedy przez przypadek dorwałam ją w taniej książce i nie miałam pojęcia, nastolatką będąc, z czym mam do czynienia. Dzięki Twojej recenzji ożyły wspomnienia. Chyba muszę do niej wrócić! Dobrze, że mi przez te lata nie zaginęła <3
Nie zaginęła – pamiętam, jak jakiś czas temu żaliłem się w jednym wpisie, że nigdzie nie można „Księcia…” dostać w rozsądnej cenie, a wtedy Ty się pochwaliłaś, że masz, i bardzo, bardzo zazdrościłem ;)
To świetnie, że ten tekst miał taką moc; oczywiście Twoje wspomnienia z lektury Conroya są cudowne, mam rację? Swoją drogą: ogromnie musiał się ten nastoletni umysł poddać takiej historii!
Właśnie! Nie pamiętam niczego dokładnie, ale mam ogólne wrażenie magii…
I wiem, że mimo tych 700 stron, pochłonęłam ją błyskawicznie. I choć nie zatrzymałam prawie żadnej książki z tego okresu, ta dumnie stoi na półce w zasięgu wzroku i nawet ręki :)
To dobrze, że zostało więcej magii niż tragedii, bo Conroy rozdzielił to w miarę po równo.
A skoro ta książka wciąż przy Tobie jest, to chyba najlepsza z możliwych rekomendacji, żadne tam recenzje blogerów ;p Bardzo zachęcam do powrotu ;)
Dobrze było wieczorową porą zajrzeć na Tramwaj (a może „do”?).
A może niech Tramwaj wreszcie przyjedzie na jakieś piwo. Poopowiada mi jeszcze o tych magicznych książkach…
Jak tylko chcesz ;)
Jakie „wreszcie”, jakbyśmy się lata nie widzieli! Ale przyjedzie, przyjedzie – w końcu nigdy nie zawodzi.
Ooo! Coś Ty narobił! Taką BOSKĄ powieść wygrzebałeś, a ja nie mam pojęcia, jak tu wyczarować czas tu i teraz! <3 Tytuł już mam – na Scribd jest w oryginale, jeśli ktoś subskrybuje – będzie zaczytanie, oj będzie!
Noo widzisz, czasem mi się zdarza taki przebłysk geniuszu! :D Ja też nie wiedziałem, jak wyczarować czas, więc grzecznie poczekałem do zeszłych wakacji, kiedy powolna lektura Conroya wypełniła mi caaały miesiąc. Cieszę się, że zainspirowałem – czytaj i zdawaj relację z wrażeń ;)
Kusisz, kusisz niezmiernie. Lubię przejaskrawienia odpowiednio rozłożone.
Jak przez mgłę pamiętam film, ale teraz sprawdziłem i z pewnym zdziwieniem odkryłem, że grał w nim niezrównany George Carlin. Może materiał na tekst porównawczy?
W takim razie te Conroyowskie powinny Ci się spodobać.
Tak, George Carlin grał tam epizod, świetny zresztą. Miałem kiedyś pomysł, by pisać porównawczo o powieściach i ich adaptacjach, ale stwierdziłem, że chyba nie potrafiłbym tego odpowiednio ugryźć, tak różnie traktuję te przekazy: literacki i filmowy. Jedynym cennym kryterium byłoby chyba to, czy film jest fair wobec książki. W paru słowach: „Książę przypływów” Streisand nie do końca jest, ostro przestawia akcenty i wiele pomija, choć przy takim materiale źródłowym po prostu musi to robić. Nie musiał jednak być taki ckliwy i napompowany. A duet Nolte & Streisand brawurowy!
Świetna recenzja świetnej książki. Swego czasu zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie, a że w krótkim czasie zbiegły mi się lektury podobnych (dla mnie) książek, to były: „Książę przypływów”, „Chłopiec z latawcem” i „Bóg rzeczy małych”, napisałam tekst o wszystkich trzech. Och, z jaką pasją to pisałam! Aż się uśmiechnęłam teraz, jak to sobie odkopałam.
https://mcagnes.blogspot.com/2009/04/ksiaze-przypywow-kontra-chopiec-z.html
Bardzo Ci dziękuję! ;) Tak, ja pamiętam ten Twój wpis, czytałem go czasu temu – ho, ho! – dużo i wciąż jest świetny. Z niego też się chyba dowiedziałem o książce „Bóg rzeczy małych” i do dziś zdążyłem o niej zapomnieć. Czuć pasję, z jaką pisałaś ten tekst, a zresztą żeby ująć w jednej niedługiej recenzji TAKIE książki o TAKIM temacie, musiały Cię one naprawdę zafascynować. Poza tym odkopywanie dawnych przemyśleń zawsze jest intrygujące.
Świetny tekst :) Ja pamiętam jedynie strzępy ekranizacji, a właściwie tylko jakiegoś strasznego konnego w płomieniach :P Poszukam w WBP, będzie jak znalazł na zimę :D
Dzięki! ;) Ekranizację widziałem bardzo niedawno, ale nie wiem, czy był tam konny w płomieniach :D
Jestem pewny, że w zimowe wieczory sprawdzi się równie dobrze jak w letnie dni.
Nie byłbym sobą, gdybym nie pomylił filmów. Płonący jeździec był w „The Fisher King” :D Sam zatem widzisz, że „Książę …”, to dla mnie zupełna terra incognita :D
No właśnie! „Fisher King” to znakomity film i już wiem, dlaczego obraz tego płonącego jeźdźca z czymś mi się kojarzył. Zatem nie pozostaje nic innego, jak odkrywać ;)
Świetna recenzja! Aż mi się przypomniało, że kiedyś czytałam z serii „Kameleon” „Zaklinacza koni”. Również niezła książka i gorąco polecam :)
Zapraszam na http://www.hagrid.pl/ :D
Bardzo mi miło ;) Tak się składa, że „Zaklinacza koni” zakupiłem razem z „Księciem…”, więc czeka na swoją kolej. W tym jednak przypadku mam już za sobą film, którym kilka lat temu byłem zachwycony.
Dzięki za zaproszenie! :D
Ciekawy opis. Czekam na więcej.